Babiec, pęporzeza i mamki
Odwiedziny w szpitalu u kilkulatków – kwadransik w niedzielę. Młodsze – tylko oglądane przez szklane drzwi. Taki regulamin rodzicielskich wizyt u małych pacjentów obowiązywał w powojennej Polsce. Sto lat wcześniej kobieta na porodówkę mogła przyjść z zasłoniętą twarzą i urodzić incognito. W miesiącu, w którym świętują dzieci, przypominamy praktyki, jakie stosowano, by przyszły na świat, dobrze się chowały i były zdrowe.
„Zręczność, sprawność, zastanowienie się, dobry rozsądek, przytomność umysłu, mężność, miłość bliźniego, przyzwoita siła, odwaga, tudzież wiadomość anatomii” – wyliczał doktor Jakub Kostrzewski najpotrzebniejsze przymioty osoby zajmującej się babieniem. Babienie to nic innego jak dawna nazwa przyjmowania porodów.
Kostrzewski, bodaj najlepiej wykształcony lekarz w XVIII-wiecznej Polsce, absolwent Uniwersytetu Wiedeńskiego i posiadacz dwóch doktoratów, przetłumaczył i wydał monumentalną, blisko 600-stronicową Księgę o sztuce babienia, czyli dzieci odbierania. Jej autorem był Austriak Raphael Johann Steidele. Najprawdopodobniej znajomy tłumacza, bo doktor Jakub Kostrzewski i cztery lata starszy chirurg-położnik mogli się spotkać w Wiedniu. A może nawet razem studiowali lub pracowali. Oryginał Księgi musiał być ówczesnym hitem wydawniczym, polski przekład powstał na podstawie trzeciego wydania.
Babiec i babki
Choć język, w jakim w 1787 r. doktor Kostrzewski przełożył podręcznik, jest dziś trudny w lekturze, publikacja sprzed ponad 230 lat nie straciła na przejrzystości i funkcjonalności. Rozdziały: Macica ciężarna wraz z owocem i jego częściami, O niewczesnych i nadto prędkich porodach, Przeszkody ze strony Dziecięcia, O krwotokach: podczas ciężaru, wewnętrznym podczas porodu i po porodzie czy O gorączce mleczney i złych piersiach jasno prowadzą czytelniczkę od problemu do problemu. Bo Księga to podręcznik zawierający najnowsze osiągnięcia ówczesnej medycyny, napisany głównie dla kobiet zajmujących się babieniem.
W XVIII-wiecznej ochronie zdrowia tak wyglądała hierarchia: lekarz, cyrulik, babiec i „osoby odbierające”. W większości kobiety. Mężczyzna, jak doktor Steidele, mógł być magistrem położnictwa, doktorem chirurgii i profesorem ginekologii teoretycznej. W XIX-wiecznym szpitalu pracowali akuszerzy i asystenci położniczy. To akuszer decydował, czy „ciężarna bezpłatna” może przez kilka godzin dziennie szyć i naprawiać szpitalną bieliznę. Podlegały im akuszerki. W dawnej polszczyźnie synonimem akuszerki była babka.
Czasami przezywana „pęporzezą”.
Hrabina, matka trzech synów, była niezwykle światłą osobą. Dla dobra własnych poddanych finansowała naukę w publicznej lwowskiej szkole kobietom, które później w miasteczkach ordynacji przyjmowały porody i fachowo pomagały matkom. To właśnie dla takich jak one powstało tłumaczenie Księgi.
Oczywiście, nie tylko lwowska szkoła była miejscem nauki babienia i zdobywania doświadczenia. Ze wstępu napisanego przez tłumacza wynika, że odbierający porody mieli w szpitalach wyznaczone godziny, w czasie których mogli się doskonalić. Najpierw „na machinie lub zmarłym ciele, co w nie nieżywe dziecię wkładane bywa”, a gdy już nabrali śmiałości, mogli czynić to samo „na żywym ciele, mając w szpitalu znaczną liczbę rodzących”.
Trzeba pamiętać, że mówimy o rozwiązaniach z lat 80. XVIII w. Jak dawno to było? Król Stanisław August jadący w tym okresie przez Lublin utknął swoim powozem w błocku przed kościołem św. Ducha (istniejąca do dziś świątynia przy deptaku, koło ratusza – red.) i potrzeba było wołów, by go wyciągać.
Szklaną rurką, kościaną łyżeczką
Bez względu na to, czy zaglądamy do książki z 1877 r. Rys nauki o chorobach dzieci dla uczących się i lekarzy doktora Jana Steinera, cesarsko-królewskiego profesora pediatrii; czy do popularnej publikacji z 1901 r. Zdrowie dzieci doktora Emila Merczyńskiego; czy do wspomnianej Księgi o sztuce babienia, czyli dzieci odbierania z 1787 r., pogląd się nie zmienia: po to matka ma piersi, żeby karmiła.
„Obowiązkiem przez naturę na matkę nałożonym jest karmić własną piersią swe dzieci. Od tego obowiązku nie wyłamuje się nawet żadne zwierzę” – pisał bez ogródek doktor Merczyński.
I podawał statystyki: ze 100 dzieci zmarłych w pierwszym roku życia 15 było karmionych naturalne, 85 – sztucznie. Wszyscy autorzy jednak przyznają, że zachodzą okoliczności, nawet niekiedy moralne, że matka karmić nie może.
Akceptowaną alternatywą były mamki. Pokarm sztuczny już 200 lat temu uznawano za ostateczność. Przyznaje to nawet Teodor Torosiewicz, utytułowany lwowski aptekarz, który w 1866 r. pisał, „jak przyrządzić polewkę dla dzieci, zastępującą mleko macierzyńskie”. Mieszaninę mąki pszennej, mąki słodowej i dwuwęglanu potasu mieszano z wodą i mlekiem. Po zagotowaniu specyfik rozcieńczano wodą wedle uznania i podawano ciepły. Ugotowana w mleku na papkę tarta bułka lub mąka „podawana dziecięciu kościaną łyżeczką” i mleko z wodą lub woda ugotowana z cukrem aplikowane za pomocą szklanej rurki gładko zaokrąglonej – to wcześniejszy, bo z 1830 r. przepis na posiłki dla maluchów.
U progu XX w. ze sztucznym odżywianiem wiązano ciągłe wzdęcia, katary kiszek, krzywicę i zołzy.
Mleczne mamki
„Cera rumiana, organizm jędrny, nie zanadto otyły; usposobienie żywe i wesołe; wiek 20 do 30 lat, po drugim lub trzecim dziecku. Jej sutki powinny być średniej wielkości, elastyczne w dotyku, ciężkie, nie bardzo obwisłe, o skórze jasnej, z przeświecającymi żyłami” – to dość dziś szokujący fragment opisu kobiety polecanej na mamkę w 1901 r. przez doktora Emila Merczyńskiego.
Lekarz w książce Zdrowie dzieci wyliczał też, co je dyskwalifikuje: jakiekolwiek wyrzuty skórne, obrzęki gruczołów, choroby oczu, zepsute zęby, choroby płuc, opłucnej, wady sercowe czy zapalenia stawów i kości. Zalecał też wywiad na temat zdrowia bliskich i dzieci kandydatki na mamkę.
Każdej mamce przysługiwało półtorej porcji posiłków i pół garnca piwa szlacheckiego dziennie. Takie warunki na początku XIX w. polskie szpitale zapewniały kobietom karmiącym cudze niemowlaki. Zanim zostały mamkami, przechodziły badania i ocenę stanu zdrowia. Propozycje bycia mamką zarząd szpitala składał matkom, które z racji poświadczonego ubóstwa przebywały w placówce bezpłatnie. Zobowiązanie do zostania pół roku lub rok mamką w szpitalu dotyczyło też matek, które po urodzeniu zrzekały się malucha.
Popyt na zastępcze mleko musiał być spory, zwłaszcza że w latach 30. XIX w. istniała możliwość „oddania dziecka do wykarmienia” do szpitala. Działo się to po uiszczeniu jednorazowej opłaty.
Woalka i koperta
„Dzieci urodzone w szpitalu lub tam przyniesione powinny być niezwłocznie – między 3. a 14. dniem od urodzenia oddane osobom nieskazitelnej sławy na wychowanie. Chłopcy, ludziom będącym tego samego stanu lub profesji co rodzice sieroty. Dziewczynki kobietom odznaczającym się porządnością domową” – pisał w 1830 r. warszawski doktor Adam Antoni Rudnicki, który uważał, że najgorszy dom i rodzina są lepsze dla dziecka niż przytułek czy zakład opiekuńczy.
Co ciekawe, o los ówczesnych osieroconych maluchów dbał szpital. To administracja szpitala szukała opiekunów, zaopatrywała sieroty w potrzebną odzież i bieliznę. Miała fundusz na opłatę szkolną, książki i materiały do pisania. Osobom biorącym dzieci zapewniała wynagrodzenie i przykazywała, by nie bili je w głowę ani nie targali za uszy.
Było też wówczas społeczne przyzwolenie i procedury umożliwiające ciężarnej kobiecie sekretny poród. Za opłatą mogła przebywać w szpitalu ostatnie trzy miesiące przed rozwiązaniem. Ciężarna mogła trafić na oddział macierzyński z zasłoniętą twarzą i nie podawać nazwiska swojego ani ojca dziecka. Ówczesny szpital wymagał jedynie, by miała kopertę z numerem sali i łóżka, a w niej prawdziwe dane oraz ostatni adres zamieszkania. Placówka mogła powiadomić bliskich w razie śmierci położnicy.
Po odwiedzinach gorzej
Podobnie jak położnicę w woalu w publicznej placówce, trudno sobie dziś wyobrazić, że na oddziale, na którym leczone są dzieci, stoi kredens i siostra oddziałowa wydziela z niego pacjentom słodycze, owoce czy ciastka. I są to łakocie dostarczone przez rodziców, którzy mogą przyjść w odwiedziny tylko w niedzielę. Na kwadrans! Tak restrykcyjne zasady panowały w dziecięcych szpitalach w powojennej Polsce.
„Dzieci są wizytą rodziców pobudzone: witają ich radośnie, lecz żegnają płaczem i krzykiem. Po odwiedzinach czują się znacznie gorzej, są wyczerpane płaczem i krzykiem, często podnosi się im gorączka” – tłumaczą anonimowi autorzy ośmiostronicowej broszury Przepisy dla osób odwiedzających chore dzieci w szpitalu dziecięcym. Wydawca jest równie anonimowy, wiadomo jedynie, że druk powstał się w Warszawie w 1947 r.
Żeby wejść na oddział, trzeba było okazać kartę wstępu wydawaną przez kancelarię szpitala i włożyć czysty fartuch. Odwiedzający (tylko rodzice i rodzeństwo 16+) nie mogli niczego kłaść na łóżko ani na nie siadać. Nie wolno było brać pacjentów na ręce, sadzać sobie na kolanach ani całować. Pacjent mógł dostać zabawkę, książkę i kwiaty. Owoce, sucharki, biszkopty, czekolada, cukierki itp. lądowały w kredensie oddziałowym.
Ograniczony był też czas dowiadywania się o stan pacjentów. Telefony i zainteresowanie osobiste: codziennie między godz. 16 a 17. „Zapytywanie w innych godzinach jest niedozwolone, odrywa to bowiem personel oddziałowy od normalnej pracy przy dzieciach” – czytamy w dokumencie z 77-letnią historią.
O ile milsze było chorowanie w XIX w., kiedy jako pierwszy pokarm po dłuższym poście spowodowanym niestrawnością zalecano małym pacjentom pojedyncze ciastka i „cokolwiek dobrego tokajskiego wina” albo „borówczany soku z jabłkowym winem”, bo to bardzo dobrze na żołądek podziała.
Janka Kowalska
Ilustracja z Księgi o sztuce babienia, czyli dzieci odbierania, 1787 r.