Na stole

Opublikowano: 11 grudnia, 2024Wydanie: Medicus (2024) 12/2024Dział: 3,1 min. czytania

Nie mogę o sobie powiedzieć, że jestem pacjentem namolnym, ale na pewno systematycznym. Jeśli muszę iść do lekarza, to idę. Co prawda, robię to niechętnie, ale nie z powodu awersji do leczących, bo tej nie mam. Prowadząc jednak przez wiele lat rozrywkowy tryb życia, zasłużyłem na niektóre choroby, a niektórych wręcz się domagałem, zasiadając do stołów zapełnionych porannym bólem głowy.

W tym miejscu przypomniałem sobie historię opowiedzianą mi przez lekarza specjalizującego się w uzależnieniach. Trafił do niego pan nadużywający notorycznie alkoholi świata w różnej postaci. Lekarz, będąc nieświadom, czego chce dokonać, postanowił zmusić pacjenta do przyznania się, że jest alkoholikiem. Po kilku nieudanych próbach zaatakował go – użyję tu terminologii bokserskiej – bezpośrednim prostym: „Panie Henryku, a jak nazwałby pan kogoś, kto każdego dnia pije od samego rana?”. „Powiedziałbym, że jest systematyczny”. Wyszło na to, że tym razem to lekarz dowiedział się czegoś nowego.

W szpitalach bywałem, i to od małego brzdąca, ponieważ kiedy miałem pięć lat, nabawiłem się zapalenia mięśnia sercowego. A rozpoczynając dziewięć, zaliczyłem otwarte złamanie kości udowej. Dzięki temu do dzisiaj wiem, że brzózka to nie jest bungee, bo od pewnego miejsca traci elastyczność. Potem przez wiele długich lat służba zdrowia nie chciała się zapoznać ze mną bliżej, ponieważ bolały mnie tylko składki płacone na NFZ.

Pewnego dnia jednak, a było to kilka lat temu, nie podaję dokładnej daty, żeby nie denerwować tych, którzy mają kłopoty z pamięcią, okazało się, że mam w 96% zatkaną aortę szyjną i trzeba ją przywrócić do pierwotnego stanu. Dzięki temu stałem się legendą chirurgii naczyniowej w naszym kraju, o czym poinformował mnie prof. Piotr Szopiński. Zapewne część z Was wie, że operacja przebiega na żywo, tylko ze znieczuleniem domiejscowym, a w moim przypadku trwała prawie dwie godziny. W międzyczasie sprawdzano moją poczytalność za pomocą nieskomplikowanego zadania matematycznego: „Panie Krzysiu, niech pan wolno policzy do dziesięciu”. Policzyłem raz, policzyłem drugi raz, trzeci, ale kiedy czwarty raz usłyszałem to samo, poprosiłem z wysiłkiem: „Panie profesorze, ja już umiem liczyć do dziesięciu. Dajcie mi bardziej skomplikowane zadanie albo ja dla odmiany opowiem wam jakiś dowcip i jeżeli spieprzę pointę, to znaczy, że moje nerwy się pogubiły”. „Proszę bardzo, niech pan opowiada” – usłyszałem.

Wyrzęziłem żart, jak to z sypialni rodziców wybiega córka, pędzi do braci i krzyczy od drzwi: „Który z was z okazji 50. rocznicy pożycia mamy i taty kupił im w prezencie Kamasutrę?”. „Ja” – przyznał się najmłodszy. „To teraz idź tam i ich k…a rozplącz!” Pan prof. Szopiński powiedział do pielęgniarki: „Poproszę nowy skalpel, bo ten mi z rąk wyleciał”. Chwilę później, jeszcze na stole operacyjnym, przeszliśmy na ty, a następnego dnia dowiedziałem się, że była to najweselsza operacja, w której uczestniczył Piotr. Dodatkowo wkurzyłem starszą o 13 lat siostrę. Kiedy zadzwoniła z pytaniem, czym mi czyścili tę aortę, odpowiedziałem, że łyżeczką, a na jej pytanie, jaką łyżeczką, odrzekłem, że srebrną, i dodałem: ponieważ pan profesor mnie lubi.

Dzisiaj to by było na tyle. W następnym numerze opowiem o wesołym urologu. Wszystkim życzę pogodnych świąt, bo na radosne nie ma co liczyć.

Krzysztof Daukszewicz