Jedynki są, a jakoby ich nie było
Jest ich 48 tysięcy w całym kraju. Z tego blisko 20 tysięcy po pięćdziesiątce. Lekarze z „jedynką” żalą się, że NFZ eliminuje ich z rynku. Co więcej, podważa ich kwalifikacje i lekceważy wieloletnie doświadczenie. Naczelna Rada Lekarska uważa za konieczne uregulowanie statusu prawnego lekarzy posiadających specjalizację I stopnia, którzy udzielają świadczeń kontraktowanych. „Jedynka” i co najmniej 10-letni okres wykonywania świadczeń specjalistycznych, potwierdzone przez okręgową izbę lekarską, powinny upoważniać NFZ do honorowania uprawnień tych lekarzy. Stosowny projekt zmiany ustawy trafił już do biur poselskich.
Prawdziwym dziwactwem jest fakt, że aktami prawnymi, decydującymi w istocie o prawie wykonywania zawodu przez lekarza z pierwszym stopniem specjalizacji w ramach publicznego systemu opieki zdrowotnej, są zarządzenia prezesa NFZ. Akty niższej rangi niż ustawy i rozporządzenia ministra mają największą moc sprawczą. Co gorsza, określenie kryteriów oceny oferty to wyłącznie kompetencje prezesa NFZ. Więc jako płatnik może wymagać, co mu się tylko zamarzy.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że ten sterowany galimatias w medycznej biurokracji, niczym paradoksy i sofizmaty w matematyce, służy tylko wywołaniu złudzenia. Nie potrzeba sofizmatów, aby dostrzec gołym okiem, że ta cała operacja służy tylko temu, by mniej zapłacić lekarzom za pracę. „Jedynkowicze” są, a jakoby ich nie było. Fundusz wymyślając tabelę oceny oferty o tak dużej rozpiętości punktów za kwalifikacje lekarza, uzyskał efekt w formie kontraktowania po niższej cenie niż dotychczas. Placówki, które nie miały specjalisty pracującego przynajmniej połowę czasu pracy w poradni, ze strachu, że nie zostaną wybrane, już w ofercie proponowały cenę niższą bądź minimalną. Każdy, kto choć trochę orientuje się w tej grze, wie, że jedynie cena i liczba świadczeń są negocjowane.
NFZ tym sposobem upiekł dwie, a może nawet trzy pieczenie na jednym ogniu. Niższe koszty kontraktów, więcej świadczeń, a co się z tym wiąże większą dostępność oraz realizację umów przez kadrę specjalistów. Prawdziwy majstersztyk w wykonaniu ekonomicznych magów funduszu.
Przekonanie ludzi do tego, aby robili to, co chce władza, jest o wiele prostsze niż może się to wydawać. Manipulowanie ludźmi, również lekarzami, było, jest i będzie, pewnie aż po kres cywilizacji. Najważniejsze, aby ci medycy dostrzegali nakłanianie ich do podejmowania decyzji sprzecznych z zawodowymi i życiowymi interesami. Najskuteczniej manipuluje się ludźmi pozbawionymi stosownej informacji i wiedzy. No i tymi, którzy bardzo chcą usłyszeć miłe ich sercom zapewnienia.
Słyszę czasem gromkie pohukiwania lekarzy, że izba lekarska chce ciągnąć za uszy „jedynkowiczów” niejako kosztem „dwójkowiczów”, lub lekarzy specjalistów, którzy uzyskali tytuł w nowym trybie. Nic w tym dziwnego, każdy strzeże dostępu do swojej piaskownicy. Okazuje się, że osławiona solidarność lekarzy ma wiele odcieni.
Ale inicjatywa NRL z 4 września ma swoje mocne korzenie. O dziwo, z czasów dogorywającej komuny. Do 1988 roku w Polsce neonatologia nie istniała jako lekarska specjalność, choć tysiące pediatrów prowadziło z powodzeniem przez całe dekady w terenie oddziały noworodkowe. Wtedy to właśnie ówczesna minister zdrowia prof. Izabella Płaneta-Małecka wyznaczyła błyskawiczną ścieżkę do nowej specjalizacji dla pediatrów, legitymujących się nie krótszym niż 10 lat stażem pracy w oddziałach noworodkowych. Po kilku miesiącach 40-osobowa kadra neonatologów pomyślnie zdała centralny egzamin w Białymstoku. Dla chcącego nie ma nic trudnego.
Dwustopniowa specjalizacja posiada swoją dobrą i złą legendę. Każdy z lekarzy, w pewnym etapie rozwoju zawodowego i sytuacji życiowej, zdecydował co chce dalej robić, podjął (lub nie) decyzję o podnoszeniu kwalifikacji i zdobył taką specjalizację, jaką mógł uzyskać w danym momencie swojego życia i według zasad, jakie akurat obowiązywały. O ile specjalizacje i doktoraty były oczywistą codziennością w miastach akademickich, o tyle dość powszechną praktyką w Polsce powiatowej było szybkie przeszkolenie młodego lekarza, aby powierzyć mu pełnienie dyżurów i odciążenie często osamotnionych ordynatorów. Ale potem niespecjalnie sprzyjać mu w uzyskaniu pełnej specjalizacji, aby mu nie przyszło do głowy zastąpić swojego pryncypała przed jego odejściem na emeryturę. Wcale niemłodzi już „jedynkowicze” sami w nocy znieczulali i operowali chorych. Nikomu to nie przeszkadzało. Jeśli ktoś ucierpiał, to skandali było mniej, bo kryła je cenzura. Ale to raczej temat na serial, a nie felieton.
Wiosenna sesja egzaminacyjna 2007 r. była ostatnią, w której lekarze w systemie dwustopniowym mieli możliwość przystąpienia do egzaminu specjalizacyjnego. Włos z głowy nie spadnie tym, którzy przepracowali nieprzerwanie 10 lat w POZ przed 29 sierpnia 2007 roku. Bezterminowo zachowują prawo pracy jako lekarze POZ. Natomiast lekarze innych specjalności niż pediatria, interna i medycyna ogólna, którzy wówczas nie mogli wykazać się 10-letnią, nieprzerwaną pracą w ramach POZ, ale pracowali jako lekarze POZ w ramach powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, na podstawie umowy z NFZ lub w poradni, która taką umowę posiadała, utracą prawo wykonywania zawodu w POZ 31 grudnia 2017 roku.
Co dalej? Sprawa budzi kontrowersje, ale dotyczy dużej grupy lekarzy. Nawet najlepszy pomysł nie zadowoli wszystkich. Niezależnie od zamiarów i posunięć decydentów zdrowia publicznego pamiętajmy, że jak się jest na celowniku, to też można zginąć od przypadkowego pociągnięcia za spust.
Marek Stankiewicz
stankiewicz@hipokrates.org