Żeby zawód nie był zawodem

Opublikowano: 15 października, 2024Wydanie: Medicus (2024) 10/2024Dział: 9,7 min. czytania

Kiedy o wyborze zawodu decydować będzie stan zdrowia osobnika, praca stanie się najwyższą osłodą i radością – uważa przedwojenny doktor i filozof, który za przeszkodę w pracy lekarza uważał zaburzenia słuchowe czy przewlekłe pocenie się rąk. W jesienny czas powrotu do uczelnianej i zawodowej rutyny przypominamy postać Władysława Napoleona Medyńskiego, który blisko sto lat temu zajmował się… problemami w sferze zarządzania zasobami ludzkimi. A było to w czasach, gdy lekarzy był nadmiar, a stomatologów deficyt.

Na początek wyjaśnienie, bo Władysławów Napoleonów Medyńskich żyło co najmniej dwóch i co ciekawe obaj byli lekarzami.

Jeden, urodzony w 1808 roku w Słupi, był na dodatek literatem. Zmarł, gdy miał 45 lat. Zachował się po nim obszerny artykuł „Opis fizyologiczny karlicy”, powstały w 1834 roku po wizycie w Krakowie 28-letniej Teofili Lewandowskiej, której postać (57 cm wzrostu) bardzo zainteresowała ówczesnych medyków.

Drugi W. N. Medyński urodził się w Chmielniku w 1892 roku, w 38 lat po śmierci pierwszego W. N. Medyńskiego. Oprócz medycyny studiował filozofię, był związany z armią (brał udział w I i II wojnie) oraz prowadził działalność społeczną. Promował ideę profesjonalnego poradnictwa zawodowego. W okresie międzywojennym napisał broszurę „Zdrowie a wybór zawodu” oraz artykuł „Psychologia pracy”, opublikowany w ukazującej się wówczas co niedziela „Polskiej Gazecie Lekarskiej”.

Konsultacje lekarskie przy dokonywaniu wyboru zawodu miały zapobiegać sytuacji, gdy człowiek, poświęcając się jakiejś profesji, zaszkodzi swojej kondycji albo pogłębi niedomagania i stanie się inwalidą. Dziś do (głównie internetowego) poradnictwa zawodowego jesteśmy przyzwyczajeni, można przetestować się w dowolnym celu. W okresie odradzającej się Polski nie było to tak oczywiste, a ówcześni idealiści chcieli, żeby praca „stała się treścią życia, jego najwyższą osłodą i radością”. Był to też czas, gdy lekarze i naukowcy zajmowali się problemem mierzenia znużenia czy zmęczenia pracą w rozwijającym się przemyśle.

Zdrowi „na oko”

Zaledwie niewielki odsetek młodzieży zdaje sobie z nich sprawę lub ma jakieś zamiłowanie i bez względu na stan swego zdrowia i możliwości materialne, pragnie poświęcić się określonemu zawodowi. Poradnik zawodowy pragnie uwzględnić zamiłowanie zawodowe kandydata, decydującym jednak jest stan zdrowia – uważa doktor Władysław Medyński, który jako wieloletni praktyk stwierdza rozbrajająco szczerze, że pełnowartościowych, zdrowych ludzi na ogół jest o wiele mniej, niż by się mogło zdawać.

By wyjaśnić wagę oceny, „jakim kapitałem zdrowia” dysponuje kandydat, lekarz podaje przykład osoby widzącej się w roli trybuna ludowego (dziś byśmy powiedzieli polityka czy działacza), która cierpi na gruźlicę krtani czy chroniczne zapalenie strun głosowych. W jej przypadku plany zawodowe trzeba zmienić, by chronić chory narząd.

Zgłaszający się do pracy najczęściej na nic się nie uskarżają i „na oko“ często wyglądają dosyć zdrowo. Szczegółowe wywiady i dokładne badanie stwierdzą niedomogę – dodaje autor opublikowanej w 1929 roku broszury „Zdrowie a wybór zawodu”.

Jak wylicza doktor: osobnika z płaskimi stopami nie skieruje do zawodów wymagających stania lub stałego chodzenia (stolarz, kelner); jeśli ktoś nie posiada dobrej budowy i sił fizycznych, zamiast kowalem, grabarzem czy górnikiem powinien zostać księgowym, drukarzem, fryzjerem, fotografem, krawcem czy telefonistą. Ale najważniejsze jest jego zdaniem „s‎koordynowanie rodzaju pracy z ustrojem pracującego”.

Ten „ustrój” dziś byśmy nazwali temperamentem czy kondycją.

Ani huta, ani orkiestra

Zawody, które zdaniem doktora Medyńskiego sprzyjają rozwojowi gruźlicy, znajdującej się zaledwie w zalążku to piekarski, kamieniarski i inne wymagające przebywania w zamkniętych‎, źle wentylowanych pomieszczeniach, zwłaszcza nocą. Ludzie ze słabymi płucami nie powinni pracować w hucie szkła czy grać na dętych instrumentach.

Kandydaci mogą nie mieć żadnych dolegliwości, natomiast proces gruźliczy może już toczyć organizm. Tylko najdokładniejsze badanie wraz z prześwietlaniem promieniami Roentgena da właściwe rozpoznanie – wyjaśniał niemal sto lat temu. I wskazywał, że osoby z rodzin gruźliczych mogą poświęcić się zdrowym zawodom: rolnictwu, ogrodnictwu, leśnictwu czy innej pracy na świeżym powietrzu, tak by unikały siedzenia bez ruchu w złym powietrzu.

Tylko dokładny wywiad może stwierdzić, że osobnik cierpi na padaczkę z cięższą lub lżejszą utratą przytomności. Tak się niestety u nas dzieje, że chorzy nie chcą się do niej przyznać i poświęcają się nieodpowiedniemu zawodowi, co prowadzi niekiedy nawet i do śmierci. Znane mi są wypadki śmierci murarzy, kominiarzy, blacharzy z tego Jeszcze większą zbrodnię popełniają ci, którzy mimo występujących zamroczeń, choćby trwających kilka sekund, kierują samochodem lub wozem tramwajowym – wyliczał ówczesny lekarz-poradnik, który musiał borykać się z problemami, które dziś wydają się abstrakcyjne.

Ręce, które leczą

Zapewne i w ubiegłym wieku młodzi ludzie, którzy myśleli o medycynie, raczej nie sięgali po poradniki, by to zweryfikować. O swojej profesji autor nie pisze więc dużo. Zauważa jedynie, że zaburzenia słuchowe wykluczają możliwość pracy jako lekarz na równi z wykonywaniem zawodu: telefonistki, szofera, nauczyciela czy kolejarza. Kolejnym wykluczeniem są jego zdaniem problemy z dotykiem i ze skórą w ogóle.

Dobrego dotyku wymaga zawód zegarmistrza, jubilera, grawera i medyka. Zdaniem Medyńskiego człowiek, który cierpi na przewlekłe pocenie się rąk, nie powinien poświęcić się zawodowi lekarza, technika dentystycznego, fryzjera, cukiernika czy modystki.

– Osoby cierpiące na przewlekłe schorzenia skórne winne unikać konieczności częstego mycia rąk lub stykania się z chemikaliami, czyli zawodów: chemicznych, piekarsko-cukierniczych, dentystyczno-chirurgicznych – wylicza lekarz.

Wspomina też o medykach jako przykładzie profesji wybieranej ze względu na panującą modę.

– W pewnych okresach istnieją, że tak powiem ,,epidemje zawodowe” (szofer, elektromonter, lotnik, krawczyni, inżynier, lekarz) i ogromna część młodzieży zgłasza się do tego zawodu, nie uwzględniając zupełnie swoich zdolności ani też istniejącego w danym zawodzie zapotrzebowania – czytamy w „Zdrowie a wybór zawodu”.

Możliwe, że wskazanie zapotrzebowania to odniesienie do dyskusji, jaka toczyła się w lekarskim środowisku kilka lat przed ukazaniem się broszury doktora Władysława Medyńskiego. Dotyczyła ona nadmiaru lekarzy i niedoboru stomatologów w międzywojennej Polsce. I warto tu o niej przypomnieć.

Paniom dziękujemy

W tamtym czasie medycynę można było studiować w Warszawie, Krakowie, Lwowie i Poznaniu. Przykładowo w 1921 roku studia na wydziałach lekarskich zaczęło 760 studentów.

– Do 1926 roku przybędzie 3038 młodych lekarzy a ich ogólna liczba w kraju wzrośnie do 7834. Osiągniemy wówczas optimum lekarzy w stosunku do zapotrzebowania, będzie to jeden lekarz na 3700 mieszkańców. Ale w 1931 roku liczba młodych lekarzy będzie dwa, a w 1941 roku trzy razy większa – wyliczał doktor Antoni Cieszyński podczas wykładu „Czy i jak należy przeciwdziałać nadmiernemu przyrostowi lekarzy w Polsce”, który usłyszeli zebrani na Walnym Zgromadzeniu Towarzystwa Lekarskiego Lwowskiego pod koniec 1922 roku.

Cieszyński, dziesięć lat starszy od Władysława Medyńskiego, był ówczesną sławą, profesorem stomatologii i jednym z jej światowych pionierów. Był twórcą reguły izometrii w radiologii oraz techniki zdjęć rentgenowskich zewnątrzustnych. Należał jako członek honorowy do Towarzystw Stomatologicznych w Waszyngtonie, Buenos Aires, Pradze i Wiedniu.

I takiej klasy specjalista analizował stan zatrudnienia lekarzy oraz formułował postulaty, które miały zmienić złą sytuację. Sugerował ustalenie liczby studentów medycyny na poszczególnych uniwersytetach i zawieszenie nostryfikacji dyplomów zagranicznych – głównie dotyczyło to osób żydowskiego pochodzenia, które studiowały poza Polską i wracały, by tu pracować. Zła sytuacja finansowa ówczesnych medyków miała kilka przyczyn. Choć statystycznie lekarzy w kraju było mniej niż na przykład w Niemczech, to 65 proc. mieszkańców Polski zajmowało się pracą na roli. Ludzie na wsiach korzystali z porady w ostateczności. A jeśli w ogóle wzywali lekarza, to za minimalną stawkę. W miastach powstawały kasy chorych i branżowe ubezpieczalnie, gdzie porady lekarskie były bezpłatne. Paradoksalnie wzrost higieny i poprawa warunków sanitarnych sprawiały, że obniżyła się liczba chorych i zmniejszyło zapotrzebowanie na wolno praktykujących lekarzy. Nawet ci najlepsi nie zarabiali dobrze.

W tak zwanej dzielnicy rosyjskiej – czyli u nas – na jednego lekarza przypadało od 9 do nawet 13 tys. mieszkańców, czyli zdecydowanie powyżej średniej krajowej (5400 statystycznych pacjentów). Ale w Warszawie było to – 700 mieszkańców. Dla porównania w Wiedniu – 440!

Dziś chyba nikt by nie zaproponował uczelniom, żeby nie przyjmowały kobiet na studia medyczne. Profesor Antoni Cieszyński postulował to w celu zapobieżenia zbędnym a wysokim wydatkom ze Skarbu Państwa na kształcenie przyszłych lekarek.

Trzeba ograniczyć liczbę studiujących kobiet do minimum, bo one przeważnie albo nie kończą studiów, albo ukończywszy je, nie kontynuują praktyki lekarskiej, bo wychodzą za mąż – tłumaczył zebranym i wyjaśnił, że zaoszczędzone kwoty można przeznaczyć na prace badawcze czy poprawę warunków kształcenia.

Partacze, lekarze-dentyści i stomatolodzy

Problemom z rynkiem zatrudnienia i kształceniem lekarzy w ówczesnej Polsce towarzyszyły problemy ze stomatologami. O skali zjawiska najlepiej powie statystyka: w latach 20. ubiegłego wieku na ziemiach północno-wschodnich jeden lekarz-dentysta przypadał na… 8461 pacjentów.

I nie chodziło tylko o to, że młodzi ludzie nie wybierali tego zawodu.

W czasie zaborów i później istniały różne systemy edukacji takich fachowców. Od prywatnych szkół w Rosji, przez uniwersytety krajowe, po nadanie uprawnień do leczenia… technikom dentystycznym. W efekcie, na przykład w Małopolsce, było przeszło dwa razy, a w byłym zaborze pruskim przeszło trzy razy więcej techników dentystycznych niż lekarzy-dentystów, zajmujących się zębolecznictwem.

– Chcesz być lekarzem-dentystą w Małopolsce? Albo jedź do Warszawy (do Państwowego Instytutu Dentystycznego), albo kończ pełne studia lekarskie i specjalizuj się przez 7,5 roku we Lwowie lub Krakowie. Jak to? Więc 7-8 lat należy poświęcić dentystyce, jeżeli się chce uczyć w Małopolsce, a tylko 4 lata w Warszawie, ażeby uzyskać te same uprawnienia? – zastanawiał się wspominany doktor Antoni Cieszyński w artykule „Rozmieszczenie lekarzy-dentystów i stomatologów w Polsce. Skutki ustawy dentystycznej z r. 1927. Czy i jak należy uregulować nauczanie stomatologji w Polsce?”.

Sugerował „ręczne sterowanie”, ograniczając przyrost liczby lekarzy-dentystów u nas, czyli w Królestwie Polskim i na Ziemiach Wschodnich, przy jednoczesnym wzroście w pozostałych rejonach kraju. Uważał, że lekarz-dentysta w przyszłości winien być stomatologiem, a więc posiadać dyplom lekarski.

Porady domowe

I na koniec powrót do poradnictwa zawodowego doktora Władysława Medyńskiego, który uważał, że najgorszymi doradcami są… rodzice. Albo przeceniają zdolności swoich dzieci, albo zbyt ambicjonalnie podchodzą do ich przyszłości. Wymyślają profesję syna czy córki, myśląc o własnej pozycji społecznej, a nie predyspozycjach zainteresowanych. Lekarz krytykował też tych, którzy szukali zawodów dla potomków, biorąc pod uwagę jedynie „pewny chleb”, czyli dobre zarobki. I ostro protestował przeciw „fuszerce poradnictwa domowego”.

Janka Kowalska