Lekarz, pacjent, dwa bratanki
Świadczeniodawca zamiast lekarza, świadczeniobiorca zamiast pacjenta, rynek zdrowia zamiast ochrony zdrowia, kontrakt zamiast umowy o pracę z lekarzem, koszyk świadczeń zamiast twardych danych epidemiologicznych, procedury medyczne zamiast badań i zabiegów, nadwykonania zamiast ofiarnego służenia ludziom w chorobie, SOR zamiast izby przyjęć, wypisywanie recept zamiast ich wystawiania, certyfikaty umiejętności zamiast specjalizacji, ekonomizacja i ekonomika zamiast medycyny.
Zdawałoby się, że po kilkunastu latach takiej tresury frazeologicznej system ochrony zdrowia będzie funkcjonował coraz lepiej. Okazuje się, że semantyka niejednego już polityka odarła ze złudzeń i zwyczajnie zapędziła w kozi róg. Różnica między semantyką a polityką polega na tym, że semantyka zajmuje się analizą prawdziwych znaczeń wyrazów. Tymczasem polityka lubuje się w nadawaniu słowom znaczeń dotąd nieznanych, ale za to skutecznych wytrychów do często pokrętnych teorii. Niestety, musimy z tym żyć.
Rodzimi politycy na froncie wzajemnego wyniszczania się nie oszczędzają również lekarzy. Bo ich po prostu nie lubią, za to, że ci nieustannie kpią z ich ignorancji i braku szacunku. Czasem tylko obie strony puszczają do siebie oko, bo tak im podpowiada savoir-vivre. Politycy najchętniej nakręcają kryzys zaufania pacjenta do lekarza, u szczytu którego pacjent przed kamerami będzie, ze łzami w oczach, milionom widzów opowiadał o krzywdzie doznanej właśnie od lekarzy. Najlepiej tyłem do kamery. Z badań CBOS wynika, że co trzeci Polak odczuł na sobie błędy popełnione przez lekarzy. Gdzieś głęboko w nas siedzi skłonność do nazywania wszystkiego, co nam się nie udało, błędem lub winą innych osób. Tymczasem opinie ekspertów lądują w urzędniczych szufladach. Zresztą, deptanie autorytetów powoli zalicza się do dobrego tonu.
O przestawieniu polskiej ochrony zdrowia z głowy na nogi, napisano już tysiące publikacji, zużyto tony atramentu i farby drukarskiej. Szkoda tylko, że jak grochem o ścianę! Kto dziś pamięta, że według oryginalnej koncepcji lekarz rodzinny to miał być ktoś, kto będzie w stanie samodzielnie poprowadzić trzy czwarte problemów zdrowotnych pacjentów. Tymczasem stworzono w pośpiechu rzeszę ludzi, od których domagamy się ogromnej wiedzy z wielu specjalności, a odebrano im prawo do stawiania diagnozy i decyzji, jak ma być leczony pacjent. Oni co prawda mogą wystawiać pacjentowi recepty, ale tylko pełnopłatne. Jeżeli mają go leczyć na zniżkę, to już ich wiedza jest niewystarczająca. Pacjent musi mieć świstek od specjalisty. No i tak sobie rosną kolejki.
Kolejne absurdy niesie samo życie. Po tych pseudoreformach w ciągu minionego ćwierćwiecza, nic porządnie nie funkcjonuje. Szpitale wojewódzkie i powiatowe są nadal bastionami zatrudnienia, a nie leczenia ludzi. Co więcej, mekką dla lokalnych kacyków partyjnych, aby w tych szpitalach na ciepłej posadzie umieścić swoją synową lub szwagra. Chory system niechętnie zatrudnia najlepszych lekarzy. Bo są bardzo kosztowni. Raczej się ich zwalnia, a na ich miejsce daje się osobę w trakcie specjalizacji, bo jej można mniej zapłacić.
Rosną zastępy młodzieży lekarskiej, która za chwilę nie będzie miała od kogo się uczyć. Medycyna to również rzemiosło, którego trzeba uczyć się od mistrza. Młody lekarz wiele też może się nauczyć od doświadczonej pielęgniarki. Pod warunkiem, że ta pielęgniarka nie zamieniła już szpitala w Lubartowie czy Łukowie na Uniwersytecki Szpital w Londynie (UCLH), który właśnie potrzebuje „na cito” pięćset osób do pracy w tym zawodzie. Średnie zarobki wynoszą tam 2,3 tys. funtów, ale doświadczone i utalentowane pielęgniarki mogą zarobić nawet więcej, jeśli biegle mówią po angielsku.
Niestety, we wszystkich partyjnych sejfach zabrakło i nadal nie ma gotowych projektów rozporządzeń zmiany na lepsze w opiece zdrowotnej. Za każdym razem, przy zmianie władzy trwa zabawna łapanka na stanowisko ministra zdrowia. Dlaczego? Bo Radziwiłł, Zembala, Balicki, Opala, Maksymowicz, Żochowski czy Sidorowicz – to postacie gotowe raczej na pomnik medycyny, niż urząd, który ma dać 38 milionom mieszkańców Polski gwarancję pomocy w realnym według nich zagrożeniu życia czy zatrwożeniu się o swoje zdrowie. Ministrowie zdrowia zawsze umilali wizerunek nowej władzy, która dziarsko zabierała się do stanowczych działań. Owszem, bywało że cieszyli się środowiskowym i salonowym prestiżem, ale realnymi politycznymi wpływami i możliwościami już prawie nigdy.
Nie odmawiam talentu, poczucia misji ani zawodowej biegłości gabinetowi ministra Radziwiłła, ale podkreślana przez niego samego na każdym kroku apoteoza wytężonej pracy na Miodowej od świtu do północy na mnie bynajmniej jakoś nie robi wrażenia. Słyszę to nieustannie od każdego ministra od co najmniej dwudziestu lat. Przypominam, że dla pacjentki z niedoczynnością tarczycy, oczekującej pół roku na wizytę u endokrynologa, liczą się tylko dokonania ministra, a nie jego górnolotne deklaracje i usprawiedliwienia.
NFZ jako strażnik służby zdrowia tak się zapętlił, że dla niego klęską jest postępowanie zgodnie nie tylko z konstytucją, ale ze zdrowym rozsądkiem i ludzką przyzwoitością.
Koniec końców, dzisiejsze spotkanie świadczeniodawców i świadczeniobiorców, to już często nie to samo co niegdyś wizyta pacjenta u lekarza. Dziś i jutro obie strony muszą się w tym systemie odnaleźć, ale to może okazać się dramatycznie trudne, dopóki za drzwiami tego gabinetu czyha czujna inspekcja NFZ. Dlaczego? Bo to władza w swej pazerności i braku roztropności zrobiła z lekarzy przedsiębiorców, podmioty gospodarcze i świadczeniodawców, a z pacjentów „pesele” i świadczeniobiorców.
Marek Stankiewicz