Prawem kaduka, bo tak
– Dlaczego to właśnie ja, za co i jakim prawem w lokalnej prasie wydano na mnie wyrok zanim jeszcze sąd pierwszej instancji rozpoczął swoje postępowanie – zapytał mnie niedawno pediatra, którego powiatowa gazeta odsądziła od czci i wiary za błędy i zaniedbania, w wyniku których zmarło dziecko.
– Dlaczego izba lekarska nie broni mojego dobrego imienia? Mogliście już dawno o tym napisać w „Medicusie” i sprostować te bzdury i kalumnie. Od czego tam jesteście w Lublinie? – krzyczy do słuchawki Pan Doktor, a jednocześnie po chwili błaga o anonimowość. Pytam dlaczego? „Bo mnie tu zjedzą” – argumentuje.
Po chwili kolejny telefon. Dzwoni żona lekarza, któremu prokuratura postawiła zarzuty molestowania młodych lekarek, z kuriozalnym pytaniem: jakim prawem w imieniu izby lekarskiej rujnuje się życie mojej rodziny. Dzień wcześniej w lubelskiej prasie potwierdziłem jako rzecznik prasowy LIL, że „Naczelny rzecznik odpowiedzialności zawodowej uznał męża tej pani za obwinionego i skierował wniosek o ukaranie go w sądzie lekarskim”. Zrobiłem to, co do mnie należy. Ani więcej, ani mniej.
Ale po kolei
Jak ma Was obronić izba lekarska przed niesprawiedliwymi atakami, kiedy często Wy sami ze strachu przed swoimi dyrektorami, starostami i piętrowymi układami towarzyskimi i kumoterskimi domagacie się anonimowości i unikacie jak ognia zderzenia z faktami w demokratycznym ringu, czyli np. w sądzie cywilnym.
Staram się zawsze zrozumieć rozgoryczenie każdego człowieka, którego niesprawiedliwie jakaś prowincjonalna koteria kolesiów o coś oskarża i dąży do jego unicestwienia w pielęgnowanym przez lata grajdołku. Znam wiele udanych akcji przepędzenia z powiatowych szpitali niepokornych, choć na wskroś zdolnych specjalistów, którzy nie spodobali się miejscowej elicie.
Powiatowe elity uwielbiają za wszelkie wyrządzone nam zło winić media. Francuski polityk i dziennikarz Louis Terrenoire przekonywał jeszcze w XX wieku, że „prasa musi mieć swobodę mówienia wszystkiego, by niektórzy ludzie nie mieli swobody robienia wszystkiego”.
Mówimy dzisiaj, że ktoś zrobił coś albo uzyskał coś „prawem kaduka”, jeśli zrobił to, czy uzyskał bezprawnie, bezpodstawnie, bez uzasadnienia, bez podania przyczyn, prawem silniejszego, nielegalnie. Dlatego później upowszechniło się przenośne, pejoratywnie nacechowane znaczenie przywołanego określenia, które stało się po latach metaforą języka potocznego, czyli związkiem wyrazów, których nie należy rozumieć dosłownie.
Z prawa kaduka media publiczne i prywatne korzystają pełnymi garściami. Dlaczego? Bo procesy sądowe o naruszenie dóbr osobistych trwają o całe wieki dłużej niż artykuły prasowe, audycje radiowe i telewizyjne przez nich już dawno wyemitowane i często powtórzone na łamach i antenach.
Kowal zawinił, Cygana powiesili
Wiadomości w mediach nie spadają z redakcyjnych sufitów. Informatorami prasy, radia i telewizji, a dziś chyba przede wszystkim Internetu, są zwyczajni ludzie. Ci sami,
którzy z nami pracują i często udają przyjaciół, tylko schowani za pseudonimami. Na tyle dobrze poznałem kuchnię redakcyjną, żeby nie mieć wątpliwości, kto pomaga rozżalonym pacjentom w profesjonalny sposób przygotować skargi i bezczelne „kablowanie” na kolegów. Żadna redakcja na świecie nie brzydzi się anonimami. Ich zawartość ceni jako wartościowe doniesienie, które tylko wymaga sprawdzenia, potwierdzenia i ekspresowej obróbki redakcyjnej. Gdyby nie ci informatorzy, codzienne gazety byłyby co najwyżej kolejną, nudną wersją bajki o Misiu Uszatku.
Przypominam, że każdy obywatel, zgodnie z zasadą wolności słowa i prawem do krytyki, może udzielać informacji prasie. Nikt nie może być narażony na uszczerbek lub zarzut z powodu
udzielenia informacji prasie, jeżeli działał w granicach prawem dozwolonych. Co więcej, polskie prawo prasowe nakłada na dziennikarza obowiązek zachowania w tajemnicy danych umożliwiających identyfikację autora materiału prasowego, listu do redakcji lub innego materiału o tym charakterze, jak również innych osób, udzielających informacji opublikowanych albo przekazanych do opublikowania, jeżeli osoby te zastrzegły nieujawnianie powyższych danych. Żaden dziennikarz nawet na mękach nie zdradzi swojego informatora, bo nikt potem niczego nie powiedziałby mu już więcej na ucho.
Nie chciałbym, aby ten tekst zabrzmiał jak pochwała donosicielstwa. Już gołym okiem widać, że prawa informatora, lub jak kto woli donosiciela, są dalece lepiej zabezpieczone i chronione, niż bohatera lub antybohatera materiału prasowego. Aż się prosi przywołać anegdotę: kowal zawinił, Cygana powiesili.
Prowokacja jest niczym pistolet
Rozważając dalej o prawie kaduka, nie sposób pominąć prowokacji dziennikarskiej, której ofiarą w minionym dziesięcioleciu
padło wielu, Bogu ducha winnych lekarzy. Cóż to takiego, o czym milczą słowniki, a prawo prasowe ani słowem nie naprowadza na trop. Prowokacja dziennikarska dla gazet i stacji telewizyjnych jest tym samym, czym dla policji jest pistolet. Jest jedną z podstawowych broni dziennikarzy, którą mają do dyspozycji w swoim bogatym arsenale. Media to skupisko wiedzy, władzy i ogromnej siły przekazu, a prowokacja stosowana w świecie czwartej władzy jest najbardziej kontrowersyjną metodą zbierania informacji przez dziennikarza. Kontrowersyjną, a więc niesłychanie ciekawą. Nie ma sztywnych reguł, które ukazywałyby do jakich granic prowokacja jest dopuszczalna, a gdzie jej użycie stanowi już przekroczenie praw i obowiązków dziennikarza. Nie może służyć zabawie, ośmieszeniu, poniżeniu. Powinna być ostatnią deską ratunku dla dziennikarza, a nie rutyną – twierdzi Krzysztof Czyżewski, adwokat zajmujący się problematyką prawa prasowego. Wiele prowokacji przeprowadzanych jest jednak w błahych sprawach.
Podążając tą drogą kierujemy się wprost do krainy absurdu, gdzie prowokacje przeprowadza się po to, by zobaczyć, jak jakiś znany w mieście ginekolog, w środku nocy zareaguje na spreparowane przez redaktora błagalne wołanie o pomoc dla rodzącej żony. Czy do tego ma służyć prowokacja? W kodeksie dobrych praktyk wydawców prasy czytamy: „Prowokacja dziennikarska może być przeprowadzona tylko wtedy, gdy przemawia za tym ważny interes publiczny, a nieskuteczne okażą się lub mogą się okazać inne środki dziennikarskie i tylko za wiedzą redaktora naczelnego. Jeżeli dziennikarska prowokacja może zagrozić czyjemuś życiu lub zdrowiu, wskazane jest jej prowadzenie za wiedzą policji lub prokuratury”.
I choć próbuję sobie wyobrazić ten ważny interes publiczny, jakoś nie potrafię go dostrzec. Los wielu ludzi nie ulegnie poprawie, gdy takich działań dziennikarskich zabraknie.
Nie ma tego złego, co by…
We wszystkich językach świata słowo „prowokacja” ma pejoratywne konotacje. W każdym sensie, także etycznym i moralnym. Delikatnie mówiąc, rzecz należy rozpatrywać jako zjawisko samo w sobie złe. Przypomina bowiem czasy, kiedy jeden z ministrów sprawiedliwości, nazajutrz po wyprowadzeniu ze szpitala w kajdankach kardiochirurga, bez udowodnienia winy triumfalnie wydał wyrok przed kamerami, mówiąc: „Przez tego pana już nikt nigdy życia pozbawiony nie będzie”. Oby to było tylko koszmarne wspomnienie chwili grozy.
Marek Stankiewicz