Bo PESEL mnie goni!
z Antonim Olesiejukiem, koordynatorem oddziału chirurgii ogólnej w szpitalu w Lubartowie, prezesem Stowarzyszenia Lubartowskie Morsy, rozmawia Anna Augustowska
- Kiedy ostatni raz miał Pan katar?
– Hmm… Chyba nie pamiętam. W ogóle nie pamiętam, kiedy ostatnio chorowałem. Poza kontuzjami sportowymi, które się zdarzają, od lat na nic nie choruję.
Z tego co wiem jest tak od co najmniej 16 lat, bo wtedy…
– …bo właśnie wtedy zostałem morsem i zacząłem się kąpać w wodzie skutego lodem jeziora Firlej. I nie przestałem do dzisiaj. Nie ukrywam, że to właśnie zimowym kąpielom zawdzięczam odporność i hart. Ale nie tylko. Sport – różne dziedziny – uprawiam od zawsze, a „morsowanie” to doskonałe uzupełnienie całorocznych i – co ważne – codziennych treningów. Wszystko to sprawia, że nie mogę narzekać na formę i zdrowie.
- Zaczęło się jednak od dolegliwości.
– Jestem chirurgiem, praca przy stole operacyjnym to spory wysiłek fizyczny. Godziny stania w pochylonej pozycji itd. Kręgosłup nie wytrzymuje takiego napięcia i zaczyna boleć. Początkowo ratowałem się lekami przeciwzapalnymi i przeciwbólowymi ale to pomaga tylko na jakiś czas, poza tym skutki uboczne, jakie te leki wywołują, są zbyt ryzykowne. Postanowiłem więc spróbować leczenia zimnem. O krioterapii jeszcze się wtedy u nas w zasadzie nie mówiło, ale o zbawiennym wpływie zimna na bolące stawy już słyszałem. Poza tym już wcześniej miałem doświadczenie z hartowaniem się zimnym śniegiem – w jednym z nadfirlejowskich ośrodków działała sauna i po seansie, oczywiście jeśli na zewnątrz był śnieg, nacieraliśmy się nim. Dawało to masę energii i uodparniało.
Pierwszy przerębel w lodzie wykuł Pan z synem?
– Wybraliśmy się z synem Michałem (dzisiaj jest stomatologiem) i wykuliśmy przerębel. Po rozgrzewce, solidnym bieganiu wokół jeziora, wszedłem do wody. Uczucie pieczenia skóry było oszałamiające! I przyjemne! Im dłużej uprawia się ten sport, tym to „pieczenie” jest przyjemniejsze. Oczywiście na początku wytrzymuje się tylko 1 minutę, trzeba mieć też czapkę na głowie, ręce w rękawiczkach a teraz nawet zakładamy specjalne obuwie (noszą je też np. surferzy) – warto, bo na mrozie najszybciej marzną palce. Po pierwszej kąpieli przez kilka dni nie czułem kręgosłupa. Co za ulga! Zadziałało! Zacząłem te kąpiele powtarzać. Było coraz lepiej!
Inni zaczęli Panu zazdrościć?
– Inni postanowili się przyłączyć, bo każdy chce się dobrze czuć, a ja byłem najlepszym przykładem, że te kąpiele działają. Dzisiaj tworzymy blisko 100-osobową grupę, kąpiemy się regularnie, jak tylko temperatura zaczyna spadać poniżej 0 stopni C. Zwykle przez cały sezon zimowy zanurzamy się co kilka dni. Niektórzy są już tak zahartowani, że wytrzymują nawet 5 i więcej minut. Niestraszne są nam mrozy – kąpałem się już przy temperaturze minus 24–27 st. C i było fantastycznie. Rok temu powołaliśmy więc Stowarzyszenie Kultury Fizycznej Lubartowskie Morsy, które zrzesza entuzjastów zimowych kąpieli, sympatyków sauny i propagatorów zdrowego stylu życia. Są to głównie mieszkańcy Lubartowa, prawie sami mężczyźni, chociaż mamy też kilka kobiet.
Zimowe kąpiele są dla każdego?
– Nie do końca. Osoby z chorobami serca czy krążenia, przeziębieni nie kwalifikują się. Poza tym tak z mety nikt nie może „wskoczyć do przerębla”. To wymaga zaprawy, przygotowania się i stopniowego hartowania organizmu. Najlepiej zacząć już w lecie, we własnej łazience, robiąc sobie naprzemienne raz gorące raz zimne, wręcz lodowate prysznice. Później można spróbować zanurzyć się w jeziorze. Warto! Nasza grupa już późną jesienią zaczyna pierwsze kąpiele w Firleju w każdy weekend, zaczynamy od godziny 8.00.
Mimo wszystko dla mnie to dość perwersyjna przyjemność.
– Zapewniam, że zaczyna się ją szybko i coraz bardziej z czasem doceniać, bo niesłychanie podnosi wydolność organizmu – całkowitą! Mówi to każdy, kto poczuje moc tego sportu, a najlepiej, aby w ogóle sport towarzyszył nam cały rok. Ja mam bardzo prostą receptę: trzeba się ruszać i być optymistą. Systematycznie! To gwarancja lepszego samopoczucia, dobrej formy, kondycji i pogody ducha – ruch wyzwala endorfiny, dotlenia, daje satysfakcję, bo jest się silniejszym i zdrowszym. Oczywiście to nie mogą być zrywy prosto od biurka raz w tygodniu kilka godzin – najlepiej ruszać się codziennie.
Od rana?
– Ja tak robię – wstaję o 5 rano i ćwiczę na siłowni, później idę na basen i dopiero do pracy. Po południu wskakuję na rower albo biegam. Dzięki temu mogę startować w maratonach i w zawodach triatlonowych, surfuję i gram w tenisa ziemnego, poluję.
Imponujące! Stale w ruchu?
– Oczywiście. Jak mnie ktoś pyta, czemu ja tak biegam, to mówię, że muszę, bo mnie goni PESEL. Udało mi się zarazić tą pasją dzieci: córkę Kasię (wkrótce będzie chirurgiem), Michała (ultramaratończyk) i Piotrka, który studiuje fizjoterapię, a żona Beata czeka na mnie i znosi moje kolejne pasje za co Jej gorąco dziękuję.