Rutyna czy niechlujstwo
Z lekarskiej wokandy
To nie jest jeden z serii popularnych dowcipów, ale rzeczywistość. Przychodzi baba do lekarza, a tam… wyniosły milczek, władca pieczątek, mędrzec w wieku przedemerytalnym. Trzydziestolatka, która przyszła do ginekologa z prośbą o przedłużenie antykoncepcji, wskazując datę ostatniej miesiączki na pięć dni przed wizytą, dodatkowo skarżyła się na nietrzymanie moczu. Lekarz przebadał ją, po czym wręczył receptę na hormonalny lek antykoncepcyjny, dołączając – w związku ze zgłaszaną dolegliwością – uwagę, że przypadłość ta dokucza co drugiej kobiecie w Polsce.
Jak się później okazało, kobieta musiała być już wówczas w dwunastym tygodniu ciąży, ale… po kolei. Do tego samego ginekologa kobieta udała się dwadzieścia trzy dni później, zgłaszając bóle w podbrzuszu i podając, że wykonany ostatnio test ciążowy dał wynik dodatni. Lekarz w historii choroby wpisał rozpoznanie: „obserwacja w kierunku ciąży wczesnej”, a w związku z dalszymi skargami na nietrzymanie moczu, dał pacjentce skierowanie do urologa. Odnotowany w dokumentacji przebieg i efekt tej wizyty jest zastanawiający, bowiem biegły z zakresu położnictwa, ginekologii i perinatologii, powołany po podjęciu sprawy przez okręgowego rzecznika odpowiedzialności zawodowej wyjaśnił, że określenie „ciąża wczesna” jest stosowane do ciąży trzy-, czterotygodniowej, kiedy jeszcze nie można jej określić w badaniu ginekologicznym. Poza tym biegły w opinii napisał, że takie rozpoznanie wymagało diagnostyki ultrasonograficznej – zwłaszcza że pacjentka przyjmowała tabletki antykoncepcyjne.
Sam ginekolog, składając wyjaśnienia w sprawie przed izbowym organem odpowiedzialności zawodowej podał, że stawiając rozpoznanie o ciąży wczesnej kierował się wynikiem testu, jaki
wykonała pacjentka i informacjami przekazanymi przez nią podczas poprzedniej wizyty. Natomiast wcześniejsze nierozpoznanie ciąży dwunastotygodniowej tłumaczył badaniem wówczas samej szyjki macicy, a zaniechaniem zbadania jej trzonu.
Inny ginekolog, do którego ciężarna udała się po upływie dalszych sześciu tygodni, skierował ją niezwłocznie do kliniki położniczej. W karcie szpitalnej zanotowano: „Przyjęta z powodu przedwczesnego odpływu płynu owodniowego. Rozpoznano obecność ciąży w dwudziestym trzecim tygodniu i odpływanie płynu do trzech miesięcy wstecz na podstawie wywiadu”. Dwa tygodnie później w historii choroby napisano: „nastąpiło rozwiązanie przedwczesne drogą cesarskiego cięcia ze wskazania na bezwodzie”. Noworodek urodził się z ciężką wadą i bezpośrednio po porodzie trafił do hospicjum dla dzieci. Wtedy do okręgowego rzecznika odpowiedzialności zawodowej nadszedł e-mail z podanym tematem: „Prośba o oświadczenie w sprawie lekarza, który nie rozpoznał ciąży”. W jego treści czytamy m.in.: „Jestem dziennikarzem i przygotowuję tekst na temat kobiety, u której ginekolog z wieloletnim doświadczeniem nie zauważył ciąży prawie do piątego miesiąca ciąży”. W ten nietypowy sposób zostało zainicjowane postępowanie o przewinienie zawodowe, w którym ustalono to, co wyżej opisałem. Jego konkluzję stanowił wniosek końcowy, zawarty w cytowanej już opinii biegłego: „Nierozpoznanie ciąży przez ginekologa nie miało wpływu na jej dalszy przebieg. Z powodu odpłynięcia płynu owodniowego, nie było szans na donoszenie ciąży”.
Podsumowując – błędu diagnostycznego lekarskiego zaprzeczyć się nie da, jednak nie wywołał on żadnych skutków dla ciężarnej i płodu. Dla tabloidowych mediów zestawienie „nierozpoznanie ciąży – urodzenie niepełnosprawnego dziecka” wydawało się mieć walor breaking news. Stąd kamera i mikrofon w gabinecie ginekologa i natarczywe do niego pytanie: „Jak to możliwe, że nie rozpoznał Pan ciąży?”. Temat siłą rzeczy się wypalił, a kontakt z mediami był dla lekarza bardziej dolegliwy niż postępowanie w sprawie przed obliczem organu odpowiedzialności zawodowej.
Opisana sprawa prowokuje do kilku uwag: rutyna, brak czasu, pośpiech, niechlujstwo – to zbyt częste przyczyny błędów popełnianych przez doświadczonych lekarzy. Autor jednego z blogów po kilkumiesięcznym pobycie w szpitalu napisał: „Wielokrotnie widziałem wzrok pacjentów w chwili wizyty lekarskiej. Przypominał wzrok psa, który czeka na to, aby być pogłaskanym przez swojego pana. Niekiedy można było odnieść wrażenie, że pacjenta nie interesuje informacja o wynikach badań, czy dalszych procedurach leczenia, tylko stosunek lekarza do jego osoby”.
Na koniec bloger zadaje pytanie: „Dlaczego lekarze tak często wpadają w rutynę i przyjmują postawę automatu wykonującego procedury?”. Ta rutyna, o której pisze autor bloga, może być mimowolną formą obrony, plastronem chroniącym przed wypaleniem zawodowym – uważa prof. Bogusław Borys, psycholog kliniczny z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Jedną z jej przyczyn, która skutkuje brakiem zrozumienia lekarza dla pacjenta, może być też nadmierna biurokracja. Od lekarza w kwestii kontaktów międzyludzkich wiele się wymaga, a zabiera się mu jednocześnie czas na te kontakty, nakazując wypełnianie rubryczek. Zamiast na chorym, skupia się na jego karcie.
Nie trzeba przekonywać, że partnerstwo jest jedną z najbardziej pożądanych relacji na linii lekarz – pacjent. Źródło tego partnerstwa sięga starożytnej Grecji, kiedy to, w duchu filozofii Platona i Arystotelesa, chorego z lekarzem łączyła specyficzna więź, tzw. przyjaźń lekarska. Przykładem tej więzi stał się Hipokrates, który postrzegał chorego holistycznie, zgodnie z poglądem, że celem obserwacji lekarskiej jest nie tylko poznanie stanu fizycznego osoby chorej, lecz także jej charakteru, diety, miejsca zamieszkania oraz uczuć – tego wszystkiego, co wpływa na samopoczucie pacjenta (Monika Tyszkiewicz-Bandur, Beata Kozińska – Relacja lekarz – pacjent w kontekście teorii przywiązania – http://bit.ly/2pN9sZd).
I tego sobie społem pacjenci i lekarze życzmy.
Jerzy Ciesielski
Autor jest adwokatem w Łodzi, publicystą i długoletnim współpracownikiem samorządowej prasy lekarskiej.
Tekst publikujemy dzięki uprzejmości
redakcji PANACEUM
Miesięcznika Okręgowej Izby Lekarskiej w Łodzi