Lekarska emigracja niejedno ma imię

Opublikowano: 10 czerwca, 2015Wydanie: Medicus (2015) 06-07/201513,6 min. czytania

 

Gdybym dziś zaczynała swoje lekarskie życie, uciekłabym do normalnego kraju. Ale już za późno, tam już nikt mnie nie chce. Medycyna w Polsce to bardzo kosztowne hobby, a solidarność jest tu tylko wypisana tylko na flagach – z rozgoryczeniem stwierdza Krystyna, lekarz rodzinny z Lubelszczyzny po 34 latach pracy w zawodzie.

Marek Stankiewicz

Marek Stankiewicz

W połowie minionej dekady, kiedy jeszcze ostrożnie otwierał się przed nami europejski rynek pracy, a napięcia pomiędzy rządem a lekarzami były rozpalone do białości, chętnych do zarobkowania poza krajem było 1711 lekarzy. Falę lekarskiej emigracji, po akcesji do Unii Europejskiej, zatrzymała w latach 2006-2007 roztropna decyzja władz o wzroście wynagrodzeń lekarzy. W 2010 roku zaledwie już tylko 363 lekarzy uważało, że im bez Polski będzie lepiej. Dziś gotowość do wyjazdów znów powraca. Okręgowe izby lekarskie w 2014 roku wydały lekarzom 820 zaświadczeń o potwierdzenie uznania kwalifikacji zawodowych umożliwiających podjęcie pracy w krajach Unii Europejskiej. A przecież wciąż jeszcze oblegane są kierunki do USA i Kanady, Emiratów Arabskich, Australii i Nowej Zelandii. Nasi lekarze wyjeżdżają poza granice kraju głownie z powodu mizeroty finansowej i nieznośnego poczucia kompletnego chaosu. Można oczywiście i w Polsce zarobić niezłe pieniądze, ale na kontrakcie, czyli niewolniczo, bo bez żadnego zabezpieczenia socjalnego i to tylko dzięki nieprawdopodobnej ilości wypracowywanych godzin. Taki sposób na życie to prosta droga do zawału lub udaru. Rzeczywista relacja ceny pracy lekarzy tu i tam ma się jak 1:5.

Do młodzieży lekarskiej w Polsce raczej nie uśmiecha się: nepotyzm, układy, przestarzały system zdobywania specjalizacji, brak jakiegokolwiek nadzoru i przez tzw. opiekuna specjalizacji. Rezydent, wg nich stanowi w dzisiejszych czasach brakujące ogniwo systemu, wypełnia wszystkie możliwe dziury. Program specjalizacji stworzony na papierze, w prawdziwym życiu to może u internistów się pokrywa z rzeczywistością. Praca tylko i wyłącznie w miejscu zatrudnienia – mówi 28-letni Leszek, od roku specjalizujący się w Sheffield. – Klarowny zakres obowiązków w Anglii to świętość. Odpowiedzialność od samego początku do końca za pacjenta. Relacje interpersonalne na innym poziomie, tam nie ma takich sytuacji, że ktoś coś komentuje, odmawia wykonania procedur. Kierownik specjalizacji to rzeczywisty opiekun. Jest dostępny, ocenia rozwój podopiecznych. Sam prowadzi znacznie mniej pacjentów. Ale coś za coś!

Czy trudno się tam załapać?

To zależy. Podobno korzystniejsze warunki można wynegocjować samemu, jeśli się bardzo dobrze posługuje językiem kraju pracodawcy. Idealny wiek to 34-38 lat, zaraz po specjalizacji. Po pięćdziesiątce raczej można sobie pomarzyć o wyjeździe – wyznaje nam Zdzisław, chirurg z Enniskillen w Północnej Irlandii, który załapał się tylko dlatego, że wcześniej 12 lat pracował w RPA. Lekarzy z zagranicy rekrutują niemal wyłącznie szpitale na niemieckiej prowincji, w miastach 40-tysięcznych lub podobnej wielkości. Niemiecka pensja 5000-5700 euro miesięcznie, nie jest jak kiedyś wabikiem dla polskiego specjalisty. Owszem, można dodać różne gratyfikacje, ale odjąć trzeba 40 proc. podatku. I jeśli nawet pomniejszyć go o ulgę rodzinną czy jakąkolwiek inną, to saldo nie wypada atrakcyjnie. Niemieccy lekarze uciekają do Szwajcarii, gdzie płaci im się trzykrotnie lepiej. Polscy lekarze z emigracji solidarnościowej i stanu wojennego, nie mogą dziś znaleźć nabywców na swoje świetnie przez lata wyposażone praktyki specjalistyczne w Zagłębiu Ruhry. – Odroczyłem swoją decyzję o przejściu na emeryturę, bo nie chcę, aby prawo pierwokupu mojej praktyki przysługiwało np. repatriance o korzeniach niemieckich z Kazachstanu – zwierza nam się proktolog z Wuppertalu. Wołałby po przystępnej cenie przekazać praktykę młodemu chirurgowi z Polski. Ale póki co, polska młodzież ma inne plany.

Nie wszystko na raz

Droga do Szwecji prowadzić może przez podwarszawski Konstancin, gdzie każdy lekarz zainteresowany wyjazdem musi przejść kurs i zdać egzamin z języka szwedzkiego z terminologią medyczną organizowany przez firmę Medena Rek Polska. Język przy pierwszym kontakcie pobrzmiewa jak mieszanka węgierskiego i chińskiego, podobno łatwiejszy do nauczenia dla tych, którzy już znają niemiecki i angielski. Istna masakra – wspominają początki uczestnicy kursu. Kurs prowadzą zawodowi lektorzy szwedzcy. Dają wycisk, ale są bardzo życzliwi, nie pozwalają się nudzić, nigdy nie stresują i nie serwują niepotrzebnych uwag ani docinków pod naszym adresem – mówi neurolog Andrzej, który przed dwunastu laty wyjechał na północne terytoria Szwecji. W międzyczasie zrobił specjalizację z psychiatrii. Zimowy urlop spędzał w lutym w rozgrzanym Dubaju. Potem poleciał do Edynburga na lekarskie sympozjum. Wszystko sobie odpisze od podatku.

Grupa lekarzy Medeny systematycznie od 2000 r. rozrasta się i liczy już 450 osób. – Nikt nikogo do Szwecji nie ciągnie na siłę – przekonywała mnie przed laty Kristina Podolak-Andersson, polityk komunalny w Kalmarze, z pochodzenia Polka rodem z Wybrzeża. Lekarze przed podpisaniem umowy przyjeżdżają tam na parę dni, oglądają miejsca pracy, mieszkania, przedszkola i szkoły dla swoich dzieci, rozmawiają z przyszłymi szefami i z ludźmi, którzy przeszli tę samą drogę. Te rozmowy decydują czy dostaną pracę i czy są przekonani, że jej naprawdę chcą. – Byłem oczarowany. Klinika na najwyższym poziomie: pięć gabinetów, w każdym rentgen, komputer, nowoczesny fotel, praca na cztery ręce z wykwalifikowanym personelem, wszystko zaplanowane – wspomina Sebastian ze Strömsund (15 tysięcy mieszkańców). Wykształcenie lekarza w Szwecji kosztuje sześć razy drożej niż przysposobienie polskiego lekarza do pracy – wyjaśniał mi tajniki dobrego interesu bez cienia zażenowania Hakan Petersson, dyrektor ds. personalnych Urzędu Wojewódzkiego w Kalmarze. Polacy są największą grupą w szwedzkiej służbie zdrowia pochodzącą spoza Skandynawii. Ich referencje są bardzo pozytywne. Mówią lepiej po szwedzku niż Duńczycy – chwali ich Petersson. Wiemy, że poziom nauczania w polskich uczelniach medycznych jest wysoki i w pełni odpowiada standardom europejskim. Z drugiej strony, wiemy też, że Polska dysponuje obecnie nadwyżkami kadr w tym zawodzie – dodaje.

A w sąsiedniej Danii? – Zakładaliśmy, że wyjedziemy do Danii na co najmniej dziesięć lat. Jeśli będzie trzeba, to nawet sprzedamy nasz dom w Krośnie. Wykształcimy dzieci w dobrych szkołach i wtedy pomyślimy o powrocie i jakiejś stabilizacji dla siebie – opowiada urolog Piotr Banaś. Ale bardzo szybko pozbyliśmy się fascynacji dobrobytem, który nas otaczał. Różnice z Polską nie były już tak drastyczne. Duńczycy są nauczeni skromności i oszczędzania. Bardzo źle widziane jest obnoszenie się z zamożnością i szpanowanie bogactwem.

Na chwilę czy na całe życie?
Jacek, internista z Wrocławia, który przyjechał do Eskilstuna, 100 km na zachód od Sztokholmu wolałby pracować w bogatej Polsce niż w bogatej Szwecji. Bał się rozstania z krajem, ale bał się też, że nie tylko po trzech, ale nawet po dziesięciu latach pracy w Szwecji, Polska nie zachęci go do powrotu. I na razie nie zachęciła. Jacek zasmakował jeszcze kariery w bogatszej Norwegii, wprawdzie w Tromsø, 350 km za kołem podbiegunowym.

 

Lekarze, którzy wyjechali, jeszcze się cieszą. Refleksja przyjdzie później, nie zabraknie chwil zwątpienia, niektórych nie ominie psychiczne wypalenie. – Na pewno wyjazd przed dziesięciu laty nie był tylko spowodowany sytuacją ekonomiczną. Pragnienie normalności i zapewnienia lepszej przyszłości dzieciom to chyba najważniejszy powód – przyznaje Dariusz z odległego na północy Härnösand. Jego 13-letni syn został właśnie mistrzem Szwecji w kolarstwie górskim.

 

– Szef jak to szef, zawsze mógłby być gorszy lub lepszy. Ten szwedzki jest na pewno bardziej wyrozumiały i pozwala robić wszystko, co jest dozwolone. A dozwolone jest niemało. Po pierwsze, dokształcanie. Po drugie, pewny jak w banku urlop w okresie wakacyjnym. Nie mówiąc już o chorobie. Nie tak jak w Polsce, kiedy słaniając z wycieńczenia należało się zgłosić na porannym raporcie oddziałowym. Uwierzcie, że czasem stabilizacja i zasiedzenie to najlepsza opcja, bo nieprawda, że wszędzie dobrze gdzie nas nie ma – przekonuje Kamil, ortopeda z Kalmaru.

Szczerze o kasie

O swoich zarobkach rozmawiamy niechętnie. Ale z Elżbietą, okulistką od 10 lat w Szwecji, udało się. Szwecja jest dobrą ofertą, jeśli się tam chce żyć i pracować. Najlepsze propozycje czekają na lekarzy rodzinnych i psychiatrów. Ale pamiętajmy, że większość lekarzy rodzinnych usuwa tu ciała obce z rogówki. Zarobki na początku dla specjalisty to 20 tys. złotych. Lepsze stawki można pertraktować na północy, gdzie są ekstremalne niedobory, ale to po zdobyciu doświadczenia w Szwecji i z dobrą znajomością języka – opowiada Ela. Przyjmujęw dużej przychodni, w której zwykle pracuje kilku lekarzy i kilkakrotnie więcej pielęgniarek, z systemem komputerowym jednolitym dla całego województwa. Tu się mówi do dyktafonu, potem anamnezę spisują sekretarki, lekarz musi tylko sprawdzić. Na początku zadziwia, jak szerokie kompetencje i umiejętności mają tam pielęgniarki, co przeradza się potem w przerażenie, bo one w systemie typowo socjalistycznym generują tobie i sobie pracę. Chodzi o to, żeby czas pracy jak najbardziej efektywnie wykorzystać przez 5 dni w tygodniu od 8 do 17, z godzinną przerwą obiadową. Wbrew temu co się w Polsce sądzi o biurokracji, w Szwecji dokumentacja musi być w najlepszym gatunku. Nie ma miejsca na bazgroły, których potem nawet ich autor nie potrafi odszyfrować.

W Danii kontrola jest wnikliwa, choć bardziej dyskretna – uważa Ewa Zalichta-Banaś, pulmonolog z Krosna, która tam pracowała przez 3 lata. Ordynator, który w przeciwieństwie do polskiego szefa oddziału bardzo niewiele operuje, skupia się głównie na logistyce i harmonogramach zajęć pracowników, tak aby oni na miesiąc do przodu wiedzieli, co mają robić dzień po dniu, a nie dowiadywali się o tym po przyjściu. Tam specjalista nie ma żadnej komisji na plecach, z dyrekcją też praktycznie nie ma kontaktu. Ale to się czuje przez skórę, że praca i jej wykonanie jest obserwowane i oceniane. Na całkowity kredyt zaufania nie można liczyć – ostrzega Ewa. Za 37 godzin tygodniowo w Danii wykwalifikowany specjalista może zarobić nawet 36 tys. koron (20.300 złotych) miesięcznie netto. Płace dla lekarzy szpitalnych w Danii są najwyższe w porównaniu z resztą społeczeństwa. Zdarzają się nadgodziny, ale tylko kiedy trzeba kogoś zastąpić. Duńskie szpitale wolą wtedy zapłacić swojemu lekarzowi niż szukać kogoś z zewnątrz.

Jak żyć?

To kultowe pytanie wpisane jest już w nasz język wzajemnego porozumiewania się. gaCzy za taką kwotę będę w stanie przeżyć z dwójką dzieci i mężem, który nie jest lekarzem i dopiero będzie szukać pracy? – pyta niejeden chętny do wyjazdu. Wyjazd z dziećmi i mężem, który ma pracę w Polsce jest ryzykownym rozwiązaniem. Mało prawdopodobne by, w przeciągu 2-3 lat znalazł sobie pracę. Na własną rękę opanowanie języka do B2/C1 zajmuje co najmniej dwa lata, ale jeśli jednocześnie się pracuje. Jeszcze gorzej jest w Danii. Najgorzej, kiedy mówi się przez telefon, kiedy odpada ekspresja ust, oczu i rąk. Starsi pacjenci bywają głusi i mówią gwarą, której nigdy nas nie uczono – z uśmiechem na ustach odpowiada dr Piotr Banaś.

Wynajem mieszkania to w Szwecji to 3-4 tys. zlotych. Żywność dla takiej dużej rodziny kolejne cztery tysiące miesięcznie. Tak czy owak, małżeństwo lekarzy specjalistów zarabia tu bardzo dobrze. Jeśli nawet po latach wrócą do Polski, będą bardzo dobrze zabezpieczeni na przyszłość.

– Tu, w Szwecji mamy socjalizm w czystej formie. Wszyscy są równi: i śniady i bezrobotny, lekarz i pielęgniarka – zwierza się nam Leszek, neurolog z Lubelszczyzny, który porzucił ongiś nawet stanowisko dyrektora szpitala powiatowego, a od 10 lat praktykuje w Szwecji. – Tu nikt nie kłania się w pas panu doktorowi. A wiec pielęgniarka może kazać lekarzowi coś zrobić. Popularne są też raporty i donosy, które robi tu każdy pracownik i sąsiad. I co gorsza,  są z tego dumni. Kontrola w Szwecji jest niemal wszechobecna. Po paru miesiącach ma się wrażenie, że każdy w pracy wszystko wie o tobie. Socjalizowanie się tutaj to podstawa bytu i osobistego i zawodowego sukcesu. Ludzie, którym to nie odpowiada narażają się niemal automatycznie na ostracyzm. Tutaj raczej trzeba udawać, bo jeśli głośno powiesz, że kogoś nie lubisz, to twoje dni w tej pracy są policzone. Prywatność w Szwecji praktycznie nie istnieje. I pamiętajcie, ze jeśli wyjazd z Polski jest umotywowany politycznie albo z nienawiści do władzy, to daj sobie spokój. Nawet nie próbuj wyjeżdżać. To już nie ta epoka – ostrzega Leszek.

– Duńczycy z kolei akceptują odmienność, ale również pragną asymilacji z ludźmi, których zaprosili do swojego kraju – opowiada Ewa Banaś. – Są uprzejmi, uśmiechają się, ale ich uśmiech nagle tężeje, kiedy po naszym akcencie wnioskują, że jesteśmy cudzoziemcami. Delikatnie mówiąc, mają nieciekawe doświadczenia z emigracją muzułmańską, która woli swoje niedostępne kulturowo getta i bardzo opornie albo wcale nie asymiluje się z Europejczykami. – Spraw zawodowych nie zabiera się do domu. Po pracy są kręgle, wycieczki rowerowe, zakupy, dzieci, znajomi – dodaje Piotr Banaś. Administracja szpitala nie naciska na lekarzy, by pracowali więcej, bo musi dużo więcej im zapłacić. Ale i lekarze nie chcą więcej pracować, bo wpadają w pułapkę podatkową.

Powroty nie wcale radosne

Choć wielu polskich Polaków prawdopodobnie nie wróci na stałe nad Wisłę, ich związki z Polską pozostają silne. Duża grupa regularnie odwiedza kraj urodzenia. Żeby zobaczyć rodzinę, mówić po polsku, zrobić zakupy i wyleczyć żeby. Zderzenie z polską rzeczywistością bywa bolesne. Dodatkowo dochodzi bardzo znaczące pogorszenie sytuacji materialnej, co pogłębia frustrację. Nie wszyscy chętnie rozmawiają o prawdziwych powodach swoich powrotów.

Z oficjalnych prognoz wynika, że w ciągu następnych 10 lat w Danii zabraknie około 2,5 tys. specjalistów, a tymczasem Ewa i Piotr Banasiowie wrócili stamtąd po niespełna trzech latach. Dlaczego?  – Nie da się tego skwitować jednym zdaniem. Może pozostawiony w Polsce dom, przyjaciele, dorastające dzieci, duńska obyczajowość, z której cieszyliśmy się tak naprawdę tylko w dniu wypłaty – wyznaje Ewa. Może to znacznie lepsze obecnie zarobki lekarzy w Polsce, a może zwykły przypadek i zbieg okoliczności. Wszystkiego po trochu. Najbardziej za krajem tęskniły nasze dzieci.

Ewa obecnie pracuje w Uzdrowisku Rymanów, a Piotr w Podkarpackim Centrum Onkologii w Brzozowie. Nie żałują decyzji o wyjeździe, ani o powrocie z Danii. Jako specjaliści realizują się na całego, stać ich na utrzymanie 5-osobowej rodziny w domu i jeszcze kogoś, kto roztoczy opiekę nad domowym porządkiem. Piotr, zapalony myśliwy może spokojnie zapakować swoje fuzje i sztucery i jechać na spotkanie … w myśliwskiej lunecie z dzikami. A tego właśnie zabrakło mu w bogatszej Danii. A więc prestiżu. Co więcej, syn państwa Banasiów właśnie rozpoczął studia na skandynawistyce w Gdańsku. Kolejne wakacje cała rodzina spędzi w Skandynawii. A więc jednak coś zostało z tego wyjazdu.

Zdaniem niektórych polskich ekspertów i polityków, emigranci to stracony potencjał, rzesza specjalistów, którzy „odpłynęli” z kraju do Skandynawii i innych części Europy. Jednak czy tylko? Emigranci i migranci, to ludzie, którzy zyskali cenną wiedzę i doświadczenie. Znają interesujące lokalne rozwiązania, języki obce, mają wiedzę, która w różnych kontekstach może się okazać przydatna. Gdyby tylko stworzyć skuteczne narzędzia do wymiany doświadczeń, mogliby stać się siłą, a nie słabością Polski.

Marek Stankiewicz