Medal Lubelskiej Izby Lekarskiej
Franciszka Katarzyna Barwińska-Altmajer, specjalista wojewódzki ds. stomatologii, dyrektor ZOZ, człowiek czynu,w rozmowie z Jerzym Jakubowiczem
• Jest Pani absolwentką AM we Wrocławiu, czy wybrany kierunek pracy zawodowej spełnił oczekiwania?
– Studia ukończyłam dopiero 50 lat temu, a lubelska stomatologia jest jeszcze młodsza, dlatego miejscem mojej nauki była AM we Wrocławiu. Niestety, nie mogę powiedzieć, że od kołyski marzyłam o tym, by być lekarzem. Było to niewątpliwie marzenie moich rodziców, ale chyba dałabym radę przeciwstawić się temu, gdyby nie Marek (który został moim mężem) i miłość do niego, dla której wyjechałam na studia do Wrocławia. Studia to był czas ciągłego szukania miejsca dla siebie. Na czwartym roku, kiedy dominuje chirurgia stomatologiczna, musiałam wykonać ekstrakcję. Udało się – pacjentka czuła się bardzo dobrze, ja natomiast osunęłam się zemdlona. Na szczęście rok później znalazłam coś dla siebie – ortodoncję. Los jednak chciał inaczej.
• Wykazała Pani duże umiejętności nie tylko jako lekarz, ale również jako organizator ochrony zdrowia.
– Nie zostałam we Wrocławiu, ale wylądowałam w Gminnym Ośrodku Zdrowia w Mirczu na wschodnich rubieżach powiatu hrubieszowskiego. Myślę, że to była pierwsza szkoła organizacji pracy: gabinet w jednym z trzech pokoi mojego mieszkania. Pacjenci od 6 rano aż do ostatniego, czyli nielimitowany czas pracy. Pacjenci bólowi, dorośli i dzieci do leczenia zachowawczego: fluoryzacja kontaktowa i tabletkowa. Badanie dzieci w różnych szkołach i tak przez 9 lat. Poza tym, rozpoczynałam pracę z roczną córką, Agną, a następnie urodził się Maciej i to właśnie był doskonały kurs menedżerski.
• A dalszy etap życia i pracy zawodowej to Krasnystaw.
– W Krasnymstawie jestem od 1978 r. Szybko rozpoczęłam specjalizację od stomatologii dziecięcej. Natychmiast po egzaminie na Io otworzyłam IIo z ortodoncji. W tym czasie w województwie lubelskim było tylko kilku ortodontów. W pracy było ciężko, ponieważ nie było wykwalifikowanych pomocy i higienistek stomatologicznych. Udało się wywalczyć ten kierunek przy istniejącym Studium Medycznym. Zdałam IIo i zajęłam się ortodoncją. W 1986 r., po dwuletnim bezkrólewiu, na prośbę lekarza wojewódzkiego zostałam dyrektorem ZOZ-u. To był czas bardzo trudny pod każdym względem. Nie byłam nigdy członkiem partii, ale byłam stosunkowo młodą, pełną zapału kobietą. Prosiłam, jeździłam i tak udało się powołać Fundację na rzecz Rozwoju ZOZ-u
(2 apteki plus sklepik). Zaangażowani byli dyrektorzy wszystkich większych zakładów pracy: Cukrownia, Ceramika, Proszkownia itd. Pierwszy aparat USG zdobyłam dzięki pomocy ks. biskupa Bolesława Pylaka (z Niemiec), inne urządzenia z fundacji. Myślę, że na tamte czasy uzyskałam dużo. Nie wymieniam wszystkiego, aby nie nudzić i nie przedłużać. W międzyczasie zostałam równocześnie tzw. specjalistą wojewódzkim ds. stomatologii. Udało się zorganizować specjalizację Io
ze stomatologii ogólnej. Zdali właściwie wszyscy, którzy tylko chcieli. Znałam całą stomatologię byłego województwa chełmskiego.
• Od reaktywacji samorządu lekarskiego spotykaliśmy się wielokrotnie w czasie pracy w jego różnych organach.
– To był czas, kiedy znali mnie w tym najmniejszym województwie właściwie wszyscy lekarze, bo jako dyrektor i specjalista miałam wiele kontaktów. Zostałam delegatką na zjazd i tak jest od tej I kadencji do dzisiaj. Przez pierwsze 2 lata byłam członkiem Komisji Rewizyjnej, a następnie Rady i Komisji Stomatologicznej. W drugiej lub trzeciej kadencji zostałam członkiem Naczelnej Rady i Naczelnej Komisji Stomatologicznej. Zobowiązało to mnie do uczestnictwa przez wiele lat w egzaminach specjalizacyjnych z ortodoncji, w zespole ds. akredytacji placówek do prowadzenia specjalizacji, ds. przygotowań programu specjalizacji z ortodoncji.
• Co należy robić, aby uzyskać takie uznanie ze strony pacjentów, a także współpracowników?
– Nie zrobiłam wiele. Izba to dla mnie duma i radość, że w niej jestem, że mogę działać. Podjęłam ten zawód, bo tak ułożyło się życie, a Izba moją pracę uhonorowała, dała mi satysfakcję, bo to jest potwierdzenie przynależności do elity zawodów. Uważam obecnie, że mogłam znacznie więcej zrobić i tylko żałuję, że życie tak szybko upłynęło. Otrzymuję Medal, przyjmuję to odznaczenie z zażenowaniem, bo nie wiem czy zasłużenie. Połowa medalu należy się mojemu mężowi, który przez wszystkie lata woził mnie do Łodzi, Zabrza, Poznania itd., nie mówiąc o Lublinie. To również dzięki moim wspaniałym wyrozumiałym dzieciom. Wszyscy oni rozumieli, że tak muszę, że potrzebuję znacznie więcej niż tylko dom, rodzina i praca przy fotelu, a ja nie wiem dlaczego? Coś we mnie jest, czego nie umiałam okiełznać, taki charakterek. Myślę, że gdybym była rolniczką, to też musiałabym założyć Koło Gospodyń Wiejskich z chórem, tańcami i opieką nad starszymi.