Nakaz pracy trafił w powołanie

Opublikowano: 15 kwietnia, 2017Wydanie: Medicus (2017) 04/20176,4 min. czytania

z Barbarą Ćwiklińską, emerytowaną internistką z ponad 40-letnim stażem pracy lekarza, rozmawia Anna Augustowska

 

  • Prawdziwa medycyna zaczęła się…?

– Zaczęła się w Wojewódzkim Pogotowiu Ratunkowym w Lublinie, do którego trafiłam zaraz po ukończeniu studiów na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Lublinie. Dodam, że byłam pierwszym rocznikiem, który ukończył medycynę na tej uczelni (w 1944 roku, kiedy powstał UMCS, wydzielono też Wydział Lekarski później przekształcony w AM a następnie w Uniwersytet Medyczny).

Po studiach w 1951 roku odebrałam dyplom lekarza i nie wiedziałam jeszcze, jak dalej potoczy się moja zawodowa droga, bo w tamtych czasach o wszystkim decydowała specjalna komisja, która odgórnie decydowała, gdzie młodzi adepci medycyny mają pracować. Początkowo przydzielono mnie do pracy w szpitalu w Lubartowie, ale neurolog prof. Wiktor Stein, który zasiadał w tej komisji widząc, że jestem w ciąży, zdecydował inaczej: „Przecież w tym stanie nie będzie dojeżdżać tak daleko”. I takim szczęśliwym trafem dostałam nakaz pracy w lubelskim pogotowiu, które mieściło się wtedy przy ul. Sławińskiego 5.

Pracowałam tam – z kilkumiesięczną przerwą na urodzenie dzieci – prawie pięć lat. I ta praca, wymuszona nakazem – wiem to i podkreślam z całą mocą – to była najlepsza szkoła zawodu.

 

  • Chyba też najtrudniejsza?

– Nie ukrywam, że łączyła się z wielką odpowiedzialnością i zapewne z odwagą, bo tak młody i niedoświadczony lekarz, jakim byłam wtedy, był od razu rzucony na głęboką wodę i musiał tak naprawdę radzić sobie kompletnie sam. Nie było telefonów komórkowych, nie było
supersprzętu na pokładzie ambulansów, którymi jeździliśmy do chorych, a co gorsza w szpitalach nie było zwykle miejsc. Obłożenie łóżek było ogromne, a szpitali było za mało w stosunku do potrzeb. Kiedy więc decydowałam się, że zabieram chorego do szpitala, za każdym razem ryzykowałam czy nie zostanie odesłany. Co się więc dało leczyłam na miejscu, w domu pacjenta. I to właśnie nauczyło mnie samodzielności, sztuki przewidywania i podejmowania szybkich decyzji.

 

  • Czy pierwszy wyjazd do chorego pozostał w Pani pamięci?

– Aż tak dobrej pamięci nie mam – to było przecież jakieś 66 lat temu! A ja w marcu właśnie skończyłam 91 lat. Pamiętam wiele przypadków, kiedy musiałam natychmiast sprawdzić swoje umiejętności i wiedzę, i szybko je zastosować. Przede wszystkim z położnictwa. Wiele razy odbierałam porody. Zwykle to były bardzo szczęśliwe „interwencje” – na świat przychodziło zdrowe dziecko i wszyscy byli zadowoleni. Pamiętam też, jak dostaliśmy wezwanie do rodzącej, którą jej mąż wiózł
do porodu gdzieś spod Lublina wozem zaprzęgniętym w konie. Nie zdążył na czas i kobieta urodziła na tym wozie, leżąc na słomie czy sieczce. To był grudzień, okolice Bożego Narodzenia, siarczysty mróz, rogatki Lublina. Kiedy dobiegłam do nich, zobaczyłam malucha oblepionego tą słomą. Mogłam tylko odciąć pępowinę i zawieźć ich do szpitala. Całych i zdrowych, bo na szczęście ani młoda matka, ani maluch nie zaziębili się.

Ale bywało też bardziej dramatycznie: wezwanie do porodu, 30 km od Lublina, noc. Kiedy docieramy na miejsce dziecko jest już na świecie ale matka leży w krwotoku, dosłownie leje się z niej. Podaję leki i zabieramy ją z dzieckiem do karetki. Kierowca wie, że teraz wszystko zależy od niego. Jedziemy na łeb na szyję, łamiąc wszystkie zasady ruchu drogowego. Kiedy przekazujemy pacjentkę do szpitala przy ul. Staszica widzę, że nie tylko mnie trzęsą się nogi. Kierowca jest biały jak ściana: „Gdybym popełnił najmniejszy błąd, wszyscy bylibyśmy trupami” – mówi słabym głosem. Ta historia skończyła się dobrze – kobieta została uratowana. W ogóle nie pamiętam, aby jakikolwiek pacjent, którego wiozłam do szpitala, zmarł mi w czasie transportu.

  • Ludzie często wzywali wtedy pogotowie?

– Kiedy zaczynałam pracę z całą pewnością nie tak często, jak teraz i co najważniejsze, wtedy nie byliśmy „przychodnią na kółkach”, jak o pogotowiu mówi się teraz. Mam tu na myśli głównie pacjentów mieszkających poza Lublinem, na wsiach i w małych miejscowościach. Po pierwsze nie było telefonów – aby nas wezwać trzeba było pokonać czasem duże odległości, dobiec na jakiś pobliski dworzec, czy pocztę. Poza tym chłopi nie byli ubezpieczeni i za każde wezwanie pomocy
musieli płacić. To bardzo ograniczało liczbę naszych interwencji, bo jak już się decydowali wezwać karetkę, to musiała być to naprawdę krytyczna sytuacja, nagła i często ostateczna.

 

  • Jednak wzywali.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

– Obszar nad jakim mieliśmy pieczę był nieporównanie większy niż obecnie, a my mieliśmy tylko kilka samochodów. Jeździliśmy po niemal całym ówczesnym województwie. Podstacje dopiero się tworzyły więc ja jeździłam nawet do miejsc oddalonych o 30–40 km od Lublina. I byłam szczęśliwa, jak mogłam jechać karetką typu dodge, bo to był samochód, który miał niezłe resory. To ważne, jak się wiezie chorego człowieka.

Poza tym te karetki były bardzo skromnie wyposażone. Miałam ciśnieniomierz, własny stetoskop, ambu, nosze i szklane strzykawki z igłami wielokrotnego użytku. W zimie także… filcowe buty i kożuch. Proszę mi wierzyć bardzo ważne i niezbędne, bo mrozy i śniegi były dotkliwe, a drogi na wsiach bardzo słabo odśnieżane. Ileż to razy rodzina dowoziła chorego saniami do miejsca, gdzie karetka mogła dojechać i tam go badałam, a jak się nie dało, to w tych filcowych walonkach i kożuchu biegłam przez zaspy, często w nocy do domu, gdzie leżał pacjent. Dodam, że z reguły w tych domach nie było prądu i jak mogłam chorego zbadać przy lampie naftowej to był luksus.

Bardzo pionierskie czasy i kompletnie inne, nawet pod względem jednostek chorobowych. Wtedy niemal codziennością były wyjazdy do chorych z gruźlicą (z tego też powodu mieliśmy nawet dodatek za pracę w trudnych warunkach). Ile to razy wiozłam do szpitala takiego pacjenta z krwotokiem gruźliczym! Dopiero teraz widać, jak ogromny krok naprzód zrobiła medycyna!

 

  • Coś jednak zawsze pozostanie niezmienne…

– …myślę, że zaangażowanie i serdeczne podejście do chorego. Ja mam jeszcze jedną umiejętność, której nauczył mnie w czasie studiów prof. Michał Voit, doskonały internista i diagnosta. Wbił nam do głowy, że pacjenta bez względu na to, z jaką dolegliwością się zgłosi, trzeba dokładnie przebadać, jak to się mówi „od stóp do głów”. Uważam, że to bardzo ważne w byciu lekarzem. Stosowałam się do tej rady przez całe moje zawodowe życie, które po odejściu z pogotowia związałam ze szpitalem kolejowym w Lublinie a także tamtejszym, branżowym pogotowiem, ale to już historia na całkiem inną opowieść.

W tym roku mija 100 lat działalności Wojewódzkie Pogotowie Ratunkowe SP ZOZ w Lublinie

Historia lubelskiego pogotowia sięga 1917 roku, kiedy to ukonstytuowało się Towarzystwo „Pogotowie Ratunkowe” w Lublinie. W dniach 2–3 marca 2017 roku odbyły się obchody setnej rocznicy działalności tej jednostki.