Nie zdarza mi się haić * czasu
Lekarz z pasją
z Leszkiem Janeczkiem, ordynatorem oddziału ginekologii i położnictwa ze szpitala w Krasnymstawie, regionalistą, badaczem lokalnej gwary, fotografikiem i pasjonatem astrologii, rozmawia Anna Augustowska
- O co by mnie Pan zapytał, gdybym miała 89 lat i trafiła do Pana na oddział?
– Poza pytaniami dotyczącymi zdrowia? Chciałbym wiedzieć, gdzie pani spędziła II wojnę światową i co pamięta z tamtego czasu. Jak potoczyły się losy rodziny i bliskich. Od lat interesuje mnie historia, szczególnie losy mieszkańców ziemi krasnostawskiej z okresu II wojny światowej. A szpital, w którym leczą się starsi ludzie, to doskonałe miejsce dla historyka. Pacjenci są niezastąpionym źródłem informacji. Od 30 lat rozmawiam więc z chorymi leżącymi na różnych oddziałach. Personel z innych oddziałów zna moje zainteresowania i informuje mnie czasem o „ciekawych” dla mnie pacjentach.
- Co spowodowało, że zainteresował się Pan historią, dziedziną dość odległą przecież od medycyny?
– Dorastając stawałem się coraz bardziej wrażliwy na historię. Na studiach medycznych chodziłem nawet na seminaria na KUL-u. Wtedy interesowało mnie Powstanie Styczniowe, Piłsudski i Legiony. Kiedy wróciłem do Krasnegostawu, już jako lekarz, nie myślałem, że II wojna była tu tak bogata w tragiczne wydarzenia. W Polsce tak, ale tu? Nikt nas tego w szkole nie uczył. Paradoksalnie to właśnie medycyna otworzyła mi ten nieznany, ciekawy świat, a konkretnie sprawiły to całkiem przypadkowe rozmowy z pacjentami. Już pierwsze usłyszane
historie pokazały mi, że tuż obok, dosłownie na wyciągnięcie ręki, istnieje ogromnie bogaty, fascynujący i wciąż nieodkryty świat pasjonujących losów zdawałoby się zwykłych ludzi, a to właśnie oni byli dla mnie nauczycielami lokalnej krasnostawskiej historii, o której zawodowi historycy, jak się przekonałem, wiedzą bardzo mało.
- Przeprowadził Pan do dziś już ponad 400 takich rozmów. Które wspomina Pan szczególnie?
– Jedną z pierwszych była rozmowa z Marianną Cieślak ze Stężycy, która jako 17-letnia dziewczyna, w Oświęcimiu była „pacjentką” doktora Józefa Mengele. Skromna starsza pani, która nosiła w sobie taką historię! Inna pacjentka opowiedziała mi o swoim bracie, księdzu. W Gdeszynie oddał życie za Ukraińców, którzy odebrali mu kościół. To była historia jak z filmu. Pamiętam moje zdziwienie. Dlaczego prawie nikt tego w Krasnymstawie nie wie? Nikogo to nie interesuje? Po latach papież Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym. Był to ks. Zygmunt Pisarski z Krasnegostawu.
- A które relacje zrobiły na Panu największe wrażenie?
– Opowieść Miriam Binder z Krasnegostawu, dzisiaj Maria Greber (żyje do dziś), która idąc ze swoją mamą na rozstrzelanie na izbickim kirkucie zobaczyła dół pełen zabitych ludzi, a na tym stosie, ta wówczas 11-letnia dziewczynka zauważyła ranną, rodzącą kobietę. Małej Miriam udało się przeżyć, bo oprawcy uznali, że doły są przepełnione i odroczyli egzekucję, co dało jej szansę na uratowanie się. Kiedy słuchałem tej relacji Maria Greber urwała nagle opowieść; „nie wiem dlaczego to panu powiedziałam, bo nigdy jeszcze nikomu o tym nie mówiłam”. Jej niezwykłe losy poznał sam Steven Spielberg. Chciał na podstawie tej historii zrobić film ale pani Maria nie zgodziła się.
- Rozumiem, że nie zbiera Pan tych opowieści tylko do szuflady?
– Oczywiście staram się nimi dzielić. Piszę o nich w kilku książkach. Pierwsza z nich to historia działalności dwóch członków gestapo Niemca i Polaka na terenie powiatu krasnostawskiego. Był to pierwszy opis ich zbrodniczej działalności. Są też reportaże w Radiu Lublin m.in „Polski wrzesień w Krasnymstawie”, którego premiera odbyła się we wrześniu 2010 roku. Publikuję też artykuły historyczne w czasopismach, mam wykłady publiczne. Staram się także inicjować zdarzenia promujące historię. Byłem autorem konkursu historycznego w Krasnymstawie: „Ocalmy naszą przeszłość” a także inicjatorem, razem z profesorem Tadeuszem Radomańskim, nadania jednej ze szkół imienia „Orląt Lwowskich”, czy ufundowania pomnika dyrektora naszego szpitala, zamordowanego przez Niemców w1940 roku.
- Czy Pańska praca historyczna jest już skończona?
– Na pewno nie, ale medycyna stoi na przeszkodzie tym planom. Zabiera zbyt dużo czasu i sił. Kiedy zorientowałem się, że nikt nie prowadzi działań dla zachowania lokalnej historii, a jednocześnie czułem jej wartość, traktowałem swoje wysiłki jak swego rodzaju misję. Już niedługo wszystko pochłonie niepamięć. Pisanie wymaga koncentracji i większej ilości czasu. Dla mnie opus vitae byłoby opisanie całej historii II wojny światowej powiatu krasnostawskiego. Niedawno wydana wojenna historia jednej tylko gminy zajęła mi 200 stron. Świadczy to o skali przedsięwzięcia. Część informacji publikuję więc w formie opowiadań, bo pozwalają pokazać więcej np. uczucia, lęki, opisać zwykłe życie w okropnych czasach. Te tragiczne czasy rodziły też zabawne historie. Ubolewałem, że nie będę mógł ich wykorzystać, a czasem mówiły znacznie więcej niż te poważne. Tak narodził się pomysł anegdot krasnostawskich publikowanych w odcinkach. Dzieją się w Krasnymstawie, Lublinie, nawet w Nowym Jorku, można powiedzieć na całym świecie. Wspólnym mianownikiem są ludzie stąd – Polacy, Żydzi, Niemcy, Rosjanie.
- Obok dziejów swej „małej ojczyzny” bada Pan – co dość niezwykłe – gwarę krasnostawską. Dlaczego?
– Aby zachować to, co ulotne i co ginie na naszych oczach. Większość tego tak swojsko brzmiącego słownictwa, nie jest już używana, i co bardzo interesujące, dla współczesnych kompletnie
niezrozumiała. Kto dzisiaj wie, co znaczą takie słowa jak: cudzać się, nicma, żądobno, kazub, śmitki, birny, sflażyć się itd. itp. Zgromadzone słownictwo konsultowałem z największym autorytetem w dziedzinie gwary lubelskiej profesor Haliną Pelcową z UMCS. Udało mi się nawet poszerzyć tę wiedzę, bo pani profesor odkryła trzy nowe słowa, których absolutnie nie znała, a które znalazły się w moim słowniku. Nie była też wcale zdziwiona, że lekarz interesuje się gwarą, gdyż, jak powiedziała, dla zachowania wyrazów gwarowych najwięcej uczynili księża i lekarze. Nie miałem o tym pojęcia.
- Ostatnio w lubelskim Centrum Kultury odbył się wernisaż Pańskiej wystawy fotograficznej Sacrum Profanum. Fotografowanie to także pasja?
– Ja po prostu lubię fotografować. Czasem pokazuję zdjęcia na wystawach, ale traktuję to jak coś pobocznego. Z biegiem lat, kiedy już nie wystarcza pejzaż z chmurką i drogą, szuka się tematów
coraz bardziej abstrakcyjnych. Posiadane obrazy łączą się w cykle, np.: sacrum profanum; starość; struktury, nierzeczywistość. Takie będą tytuły przyszłych wystaw.
- Kiedy zaczynaliśmy naszą rozmowę zaskoczył mnie Pan czymś niezwykłym – znajomością astrologii. Od kiedy stawia Pan horoskopy?
– Z astrologią zetknąłem się na studiach. Pamiętam, że korzystaliśmy z książek
niemieckich, angielskich, jedna była nawet w języku serbsko-chorwackim. Fascynowało mnie to i byłem jednocześnie sceptyczny, do momentu, kiedy wymyśliłem pewien eksperyment metodologiczny, bardzo zerojedynkowy. Astrologia, ta prawdziwa, jest nauką opartą na tablicach matematycznych. Dla przykładu: słynny i wielki Carl Gustaw Jung odkrył zjawisko ekstrawersji i introwersji właśnie w taki sposób, na podstawie kosmografów, czyli horoskopów. Kiedy wykreśliłem pierwszy horoskop na podstawie własnych założeń sprawdzających astrologię, to przestraszyłem się (chodziło o horoskop młodej kobiety, która zginęła rzucając się pod pociąg). Rezultat spełniał to założenie co do joty. Mając do dyspozycji koło i 360 stopni, niekorzystny aspekt zachodził tylko w jednym, tym jedynym stopniu, który wynikał z założenia teoretycznego. Sprawdzałem to później na wielu przypadkach nagłych śmierci. Potwierdzało się, chociaż w coraz to innych wariantach. Czułem się wtedy jakbym odkrył jakieś nowe prawo natury. Nie chodzi o gwiazdy, tylko planety Układu Słonecznego. Czy ktoś określił, gdzie jest granica oddziaływania na człowieka makrokosmosu? Dzisiejszą naukę pochłonął mikrokosmos i dzięki niemu ma tak wielkie sukcesy. Dlatego odwrócono się tyłem do tego drugiego wymiaru.
- Czy ma Pan pomysł, jak wykorzystać astrologię w medycynie?
– Początek byłby jak badania w naukach podstawowych. Na razie bez zastosowań praktycznych, ale jestem przekonany, że praktyka bardzo szybko znalazłaby swoje miejsce. Zdaję sobie sprawę, że to brzmi dziś zbyt fantastycznie. I ktoś wysuwający takie poglądy, załóżmy, że będzie miał rację, może skończyć jak słynny Ignacy Sommelweis, który też miał rację. Nie potrzeba laboratoriów. Wystarczą komputery i ludzki czas. No i oczywiście trzeba wiedzieć, co i jak badać. Zastosowań praktycznych można przewidzieć bardzo dużo. Wydaje mi się, że na początku najłatwiej byłoby wyjaśniać w szpitalach przypadki niewyjaśnionych śmierci. Dla przykładu: swego czasu na basenie pływackim przy Alejach Zygmuntowskich w Lublinie, niepostrzeżenie dla nikogo, w czasie zajęć wf. utopił się 23-letni całkowicie zdrowy student politechniki. Sekcja nic nie wykazała. Kosmogram tak. Jeśli to potwierdzi się w 10 czy 100 podobnych przypadkach będzie to nowy rodzaj wiedzy. Zresztą w czasie robienia doktoratu, gdy zdawałem egzamin z filozofii, jedno z pytań dotyczyło astrologii w jej matematycznym wymiarze. Jak wyraziła się wtedy pytająca mnie osoba z Wydziału Filozofii: „metodologia moich astrologicznych badań jest bez zarzutu”.
- W Pana życiu jest tak wiele działań, zainteresowań i pasji niezwiązanych z medycyną, że muszę zapytać: dlaczego został Pan lekarzem?
– Zawdzięczam to mamie, która mi podpowiedziała, abym zdawał na medycynę. Byłem młody, nie bardzo wiedziałem kim chcę być, ale to był dobry wybór. Studia były dla mnie bardzo ciekawe, ale zawsze zajmowałem się też czymś jeszcze. Ćwiczyłem karate, jeździłem konno, uczyłem się dwóch nowych języków, trochę zajmowałem się jogą, astrologią, od piątego roku także historią, nawet chciałem iść do seminarium ale tam ojcowie duchowni mnie nie widzieli. Jednak medycynie byłem wierny do końca. I wszystko to, co robiłem pozamedycznego, w pracy lekarza przydawało się w najmniej spodziewanych okolicznościach. Wybrałem ginekologię i położnictwo, bo chciałem być… chirurgiem. Adrenaliny mi nie brakuje.
* haić – marnować, mitrężyć