W Puławach wszystko się zaczęło

Opublikowano: 12 grudnia, 2019Wydanie: Medicus (2019) 12/20196,6 min. czytania

z Danutą Mitosek-Sabbo, dr nauk medycznych, anestezjolog, autorką książki o Puławach i kolekcjonerką nie tylko naparstków, rozmawia Anna Augustowska

 

  • Bez pasji do pisania nie byłoby „Puławskich reminiscencji”, czyli potoczystej opowieści o ludziach, miejscach i wydarzeniach, które tak pięknie opisała Pani wspominając – jak czytamy – „swój najszczęśliwszy okres życia, czyli 17 pierwszych lat życia w Puławach”. To była potrzeba serca?

– Nie planowałam tej książki, nie myślałam, aby swoje wspomnienia zamknąć w drukowanej opowieści. Przypadek sprawił, że ta opcja się pojawiła. Zbliżały się uroczyste obchody 95-lecia działalności mojej szkoły ogólnokształcącej im. Adama Jerzego ks. Czartoryskiego w Puławach i poproszono mnie, abym napisała do przygotowywanego z tej okazji wydawnictwa swoje wspomnienie z okresu nauki. Napisałam o dwóch ważnych dla mnie wtedy zdarzeniach: o mojej działalności w harcerstwie i o moim pierwszym balu. I spodobało mi się pisanie. Nagle okazało się, że mogę utrwalić na papierze czas, który minął. Książka ukazała się drukiem na 100-lecie szkoły w 2016 r. I tak to się zaczęło… złapałam bakcyla.

 

  • I to do tego stopnia, że zaczęła Pani szlifować swój warsztat pisarski pod okiem fachowca?

– To też nazwałabym szczęśliwym przypadkiem, bo wcześniej nie miałam pojęcia, że można uczestniczyć w takich zajęciach. Od czterech lat biorę udział w warsztatach literackich, które prowadzi krytyk i historyk literatury prof. Arkadiusz Bagłajewski z UMCS. Efekty pracy uczestników są corocznie wydawane w antologii. Bardzo sobie cenię te zajęcia, bo poza potrzebą pisania warto stale doskonalić swoje umiejętności. Wiem o tym, bo od wczesnej, nastoletniej młodości, pisałam pamiętnik (i nadal piszę), a także listy, które w mojej rodzinie były niemal obowiązkowe. Wszyscy do siebie je pisali, bo to była wtedy jedyna forma komunikacji – zanim przyszły telefony komórkowe, SMS-y, Internet itd. Dzisiaj te zachowane listy są doskonałym źródłem wiedzy o minionych czasach, poza tym to była też lekcja warsztatu pisarskiego. Najwięcej listów pisałam z obozów harcerskich, a potem z każdego miejsca, gdzie wyjeżdżałam. Pisałam i dostawałam odpowiedzi. Do dzisiaj prowadzę tradycyjną korespondencję.

 

  • Pani książka o Puławach ma znaczący podtytuł: „Fakty. Ludzie. Krajobrazy” – i tak jest – to nie tylko opowieść o rodzinie i przyjaciołach.

– Starałam się oddać możliwie najszerszy kontekst w opisywaniu moich puławskich lat, kiedy dorastałam w tym pięknym i mającym niezwykle ciekawą historię mieście. Można wręcz użyć określenia, że puławianie żyją w cieniu rodu Czartoryskich, ale nie tylko, także bardziej współczesne fakty budują tożsamość tego miejsca: chociażby instytuty naukowe (IUNG, Instytut Weterynaryjny itd.), a także Zakłady Azotowe – ale o nich nie pisałam. Wyjechałam do Lublina, kiedy ten potężny zakład zaczynał dopiero powstawać. Była to wielka szansa dla małego miasteczka. W książce wracam do Puław, które są moim rodzinnym miastem, wspominam oczywiście rodzinę (dziadków, rodziców i moje rodzeństwo), ale także wielu innych puławian, sięgam też do historii miasta.

 

  • Piękny jest fragment o ul. Zielonej, przy której stał dom, w którym się Pani urodziła: „Ulica Zielona była początkiem drogi do Kazimierza i dalej do Opola
    Lubelskiego. W czasach Czartoryskich ulica należała do wsi Mokradki i nazywała się ulicą Wdzięcznych”. Na Zielonej wszystko się zaczęło?

– W tym domu mieszkałam z rodzicami i czwórką rodzeństwa. Dom był modrzewiowy z gankiem pośrodku, ale bez wygód. Z piątką dzieci to było duże utrudnienie. Potem zamieszkaliśmy w dawnym pałacu Czartoryskich, nazywanym Instytutem, IUNG-iem albo Osadą Pałacową. Mieściły się tam nie tylko pracownie naukowe, ale też mieszkali pracownicy z rodzinami. Nasz ojciec był meteorologiem w puławskim IUNG-u. O tym, jak tam się nam mieszkało, o naszych sąsiadach, pracownikach naukowych piszę w książce.

 

  • Trzeba przyznać, że to prawdziwe kompendium wiedzy na ten temat. Są też historie, których próżno szukać w przewodnikach o Puławach – jedna z nich opowiada o plantacji …ryżu, który w 1952 roku posadzono na polu zasilanym wodą z pobliskiej łachy wiślanej.

– Ryż się w Puławach nie przyjął i poletka zlikwidowano, a o narzuconym eksperymencie nikt za bardzo nie chce dziś mówić… Na pamiątkę tej nieudanej inwestycji mostek nad śluzą na łasze nosi nazwę „Ryżowy”. Kilka lat po ryżu, posadzono w tym miejscu tulipany, a Puławy zyskały wtedy przydomek małej Holandii.

 

  • Pewnego dnia wyjechała Pani z ukochanych Puław – powodem była… medycyna?

– Ojciec dostał propozycję objęcia Katedry Agrometeorologii w Wyższej Szkole Rolniczej w Lublinie i przeprowadziliśmy się całą rodziną. Mnie czekała matura w nowej, nieznanej szkole, bo stanowczo nie chciałam mieszkać w internacie i stosować się do jego regulaminu. Maturę zdałam więc w lubelskim żeńskim liceum na Czwartku (w dawnej szkole Arciszowej). Marzyłam o weterynarii, ale ostatecznie zdałam na Wydział Lekarski.

 

  • To była najwyraźniej idealna decyzja, bo właśnie mija 50 lat pracy w zawodzie?

– Zaczęłam pracować już w czasie studiów – na IV roku, w 1966 roku zostałam asystentką na histologii. Praca była na zasadzie wolontariatu, ale miałam stypendium naukowe. Później – już po dyplomie – krótko pracowałam w Instytucie Pediatrii u prof. Antoniego Gębali, ale urodziłam dzieci i moje plany uległy zmianie. Myślę, że na szczęście, bo zakochałam się w anestezjologii i całe moje zawodowe życie związałam z tą specjalizacją. Dzisiaj też wybrałabym tę dziedzinę. Zawdzięczam to mojemu mistrzowi, niezwykłemu człowiekowi, twórcy anestezjologii na Lubelszczyźnie – Janowi Chodnikiewiczowi. Nauczył mnie zawodu, był moim mentorem. Jestem mu za to niezwykle wdzięczna! Dzięki niemu byłam na rocznym stażu w Leicester w Wielkiej Brytanii. Niestety, nie ma go już wśród nas. Praca – na sali operacyjnej i na intensywnej terapii – to moja wielka pasja, której poświęciłam większość mojego życia. Stały kontakt z ciężko chorymi nauczył mnie, że nawet potrzymanie za rękę, czy dobre słowo zmniejszają strach i przynoszą ulgę w cierpieniu. Po doktoracie przeszłam na etat kliniczny i zajęłam się także dydaktyką. A kiedy uruchomiono Wydział Anglojęzyczny na UM prowadziłam tam zajęcia. Obcokrajowcy czuli się czasem osamotnieni, a ja starałam się im „matkować”. Ostatnie zajęcia fakultatywne zakończyłam w semestrze wiosennym br. Nauczanie dawało mi ogromną satysfakcję.

 

  • Czy kolekcjonerstwo, m.in. naparstków, to oddech od pracy?

– W pewnym sensie tak. Kolekcjonuję książki, stare fotografie, przewodniki, mapy, porcelanowe figurki, laleczki Kokeshi, wspomniane naparstki, zakładki do książek… Śmieję się, że tę pasję odziedziczyłam po właścicielce Puław – Izabeli Czartoryskiej, która była kolekcjonerką pamiątek historycznych i utworzyła pierwsze polskie muzeum w Świątyni Sybilli w Puławach. Drugie hobby – to podróże. Razem z mężem Janem, chirurgiem, kolegą z jednej grupy studenckiej i miłością od pierwszego wejrzenia, zwiedziliśmy kawał świata. Utrwaliłam to na fotografiach. Moją trzecią pasją jest historia. Ostatnio Napoleon i jego czasy.

 

  • Muszę zapytać, czy będzie drugi tom opowieści o Pani dalszych losach, bo książka kończy się informacją o rozpoczętych studiach na AM w Lublinie.

– Będzie – ale nieprędko. Po nagłej śmierci męża, który miał być współautorem II tomu, wciąż nie mogę jeszcze zebrać sił – ale zdecydowanie chcę dokończyć dzieło.