Złapałem bakcyla na całe życie

Opublikowano: 31 października, 2017Wydanie: Medicus (2017) 11/20174,8 min. czytania

z Krzysztofem Wałeckim, neurologiem, pasjonatem fotografii i wideofilmowania, rozmawia Anna Augustowska

  • Spotykamy się w czasie pleneru fotograficznego w jesiennym Kazimierzu Dolnym. Miasto jest chyba niezwykle wdzięcznym obiektem do fotografowania i wideofilmowania?

– Kazimierz to nieskończone źródło fotograficznych inspiracji, zawsze można
tu odkryć coś nowego, zaskakującego. A organizowane tu przez Darka Hankiewicza plenery to prawdziwa frajda dla nas lekarzy, często zbyt zapracowanych, aby mieć czas na udział nie tylko w łapaniu w kadr urody miasteczka nad Wisłą, ale też w spotkaniach warsztatowych z profesjonalistami, które się tu odbywają.

 

  • Przygoda z fotografią zaczęła się…

– …jeszcze w szkole. Chodziłem do słynnego liceum im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, do klasy matematyczno-fizycznej, ale już wtedy bardzo ciągnęło mnie w stronę biologii. W pewnym momencie zacząłem się nawet przygotowywać do olimpiady z tego przedmiotu. I to właśnie był impuls, aby sięgnąć po aparat fotograficzny – chciałem robić zdjęcia do notatek, mieć dokumentację fotograficzną. Te zdjęcia – moje pierwsze samodzielne – robiłem pożyczonym od taty aparatem FED.

Zajęcie okazało się niezwykle fascynujące. Wciągnęło, tym bardziej że jeden z kolegów miał własną ciemnię i mogliśmy w niej dokonywać prawdziwych „odkryć”, czyli uczyć się warsztatu i poznawać całą „kuchnię fotograficzną” od podstaw. To były czasy, kiedy samemu przygotowywało się odczynniki, wywoływało i suszyło zdjęcia. Niezapomniane emocje!
Czekanie na obraz, który wyłoni się z kąpieli w wywoływaczu…

Chyba wtedy jeszcze nie wiedziałem, że złapałem bakcyla na całe życie.

 

  • Chociaż były przerwy…

– Jak to w życiu – nowe zainteresowania przysłaniają stare. Mnie w pewnym momencie pochłonęła pasja tańczenia i śpiewania w Zespole Tańca Ludowego „Kielce”. Trudno było to pogodzić z fotografowaniem. Później przyszły studia medyczne – prawdziwa pasja. Zaczynałem w Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi, ponieważ po maturze tak wyobrażałem sobie swoją zawodową przyszłość. Jednak po czterech latach przeniosłem się do Lublina i kontynuowałem studia na Wydziale Lekarskim tutejszej – wówczas – Akademii Medycznej (także tańcząc i śpiewając w Zespole Pieśni i Tańca AM). Tu zostałem lekarzem i tu poznałem Jolę, moją żonę, z którą byliśmy w jednej grupie, a po ślubie i po studiach wyjechaliśmy do Białej Podlaskiej, gdzie zrobiliśmy specjalizacje (żona ortopedyczną, ja, mimo że zaczynałem od pediatrii, ostatecznie wybrałem neurologię) i gdzie zamieszkaliśmy na stałe.

 

  • To wtedy pojawiła się pasja filmowania?

– Mniej więcej w tym czasie – pamiętam, że pierwszym filmem, który nakręciłem własną, oczywiście jeszcze analogową, kamerą marki Panasonic, była zabawa noworoczna mojej córki Małgosi, która była wtedy w przedszkolu. I tak się zaczęło – ja filmowałem a żona fotografowała. W pewnym momencie, bez umawiania się, podzieliliśmy się „zadaniami”. Mój aparat fotograficzny na długie lata poszedł w odstawkę. Jola natomiast robiła ogromne postępy, fascynowała się fotografią, szczególnie lubiła fotografować ludzi, robiła piękne zdjęcia w czasie naszych podróży. Ja podążałem za nią z kamerą. Szkoliłem się sam, byłem typowym samoukiem. Jola nie tylko dużo czytała fachowej literatury, ale też uczestniczyła w kursach. Kilka lat temu wstąpiliśmy do Klubu Fotograficznego „Klatka”, który działa w Radzyniu Podlaskim; systematycznie uczestniczyliśmy w kazimierskich plenerach. To był nasz żywioł. Nie rozstawaliśmy się ze sprzętem i nie rozstawaliśmy się ze sobą, bo oboje
pracowaliśmy w tym samym bialskim szpitalu. Razem także odpoczywaliśmy po pracy przy dobrej książce i muzyce jazzowej.

 

  • Ale żona chyba była bardziej otwarta na prezentację swych prac niż Pan?

– Zdecydowanie tak! Ja raczej traktuję swoje prace, jak bardzo osobistą strefę i mam duży opór, aby je pokazywać szerszemu gronu. Może to się zmieni, ale na razie to jest moja prywatność, którą chronię.

Jola inaczej na to patrzyła. Jej pierwszy sukces to był udział w konkursie dla lekarzy organizowanym przez National Geographic. Za zdjęcie wodospadów w słowackich Tatrach, otrzymała wyróżnienie i w nagrodę wzięła udział w dwudniowym kursie fotografowania, który poprowadził znakomity polski fotografik Tadeusz Rolke. Później prezentowała też zdjęcia w radzyńskiej Galerii przy Kasie. Przed śmiercią sama zorganizowała też swoje dwie wystawy w holu naszego szpitala – to były zdjęcia z naszej podróży do Porto a także ze wspólnego włóczenia się po Tatrach, które notabene zawsze były naszą wspólną pasją. W tym samym miejscu pokazywaliśmy jeszcze zdjęcia Joli z podróży po Bieszczadach, a obecna wystawa prezentuje jej zdjęcia z Toskanii.

 

  • Fotograficznego bakcyla złapały też Państwa dorosłe już dzieci?

– To prawda. Pasja okazała się zaraźliwa. Córka i syn są prawnikami, nie zarazili się więc od nas medycyną, ale fotografowaniem tak. Zresztą syn jest razem ze mną tutaj na plenerze. W domu mamy sporo sprzętu i, co tu kryć, stale poszerzamy „nasz tabor”, podobnie jak archiwum, które ostatnio dzięki mojej mamie powiększyło się także o najstarsze zdjęcia rodziny. Mogę więc powiedzieć, że mamy teraz bardzo już bogatą fotograficzną kronikę rodzinną.

 

  • Ze szczególnym zbiorem…

– Tak – z wyjątkowo bogatym zbiorem zdjęć mojej żony, zarówno tych, które wykonała osobiście, jak i tych, na których jest ona sama. Bez nich byłbym dużo bardziej nieszczęśliwy. A mój świat znacznie uboższy.