Choroby zakaźne to nie mit

Opublikowano: 31 października, 2017Wydanie: Medicus (2017) 11/20175,3 min. czytania

Dawniej mówiono, że śmierć spowodowana chorobą zakaźną podróżowała statkiem, obecnie śmierć podróżuje samolotem i rozprzestrzenia się błyskawicznie po całym świecie. W 2008 r. będąc w Chinach, w Hongkongu, obserwowałem wybuch epidemii grypy w tym mieście. Naszą grupę na szczęście epidemia ominęła, ale po drugiej stronie ulicy był objęty kwarantanną olbrzymi hotel, z uwięzionymi turystami. Zawarte w tym artykule informacje o zagrożeniach wynikających z chorób zakaźnych są opisem autentycznych wydarzeń, których byłem uczestnikiem. Informacje te są fragmentem przygotowywanej do druku książki „Moje wspomnienia z lat 1939-2018” i dlatego jest w nich dużo odniesień do mojej osoby.

W czasie stażu byłem na sali, gdzie leżały pogrążone w praktycznie wiecznym śnie dzieci z powodu gruźliczego zapalenia opon mózgowych. Większość z nich umierała, a te, które się wybudziły, z reguły miały ciężkie uszkodzenia centralnego układu nerwowego. Na sali chorych panowała śmiertelna cisza, jak na cmentarzu. Teraz tego nie ma, bo są szczepienia przeciwko gruźlicy. W Polsce od 1955 r. szczepienia przeciwko gruźlicy są obowiązkowe.

Na początku lata dyżurowałem na sali, gdzie leżało dwóch kilkuletnich braci, na kontrolowanym oddechu, obaj umierający na dyfteryt (błonica). W nocy sam musiałem czyścić im rurki oddechowe, bo zatykały się wydzieliną. Bałem się bardzo, co będzie, jak nie uruchomię podtrzymującej życie aparatury. Udało się, ale niestety chłopcy zmarli po kilku dniach. Pochodzili spod Hrubieszowa, okazało się, że trzeci brat zmarł w domu. W Polsce na początku lat 90. XX w. wprowadzone zostały obowiązkowe szczepienia, dzięki którym tę chorobę praktycznie udało się wyeliminować.

Na jednej z sal dziecięcych dla chorych na polio, leżał dorosły, w wieku ok. 30 lat pacjent, podobno pracownik UB. Chory ten zażądał literatury fachowej, bo uważał, że lekarze tylko go pocieszają, mówiąc że wyzdrowieje. Ordynatorem Oddziału Chorób Zakaźnych był wspaniały lekarz Zbigniew Ślaski, to on nas wprowadzał w tajniki tych chorób. Powiedział nam, że ten pacjent niedługo wyzdrowieje, jak zostanie zakończony okres wylęgania choroby. I tak się stało. Niestety, młodszy brat mojego kolegi z roku, nie miał tyle szczęścia i zmarł na chorobę Heinego-Medina, w czasie tej samej epidemii. Szczepienia p/polio wprowadzono w l. 60., a od 1.04.2016 r. szczepienia są realizowane jedynie szczepionką IPV.

Kolejną chorobą zakaźną, z jaką się spotkałem, a właściwie z jej powikłaniami, była odra. Na Oddziale Wewnętrznym Pediatrii przy ul. Staszica, leżała 10-letnia dziewczynka, córka salowej z tego szpitala. W wyniku przebytej przed kilku laty odry, wystąpiły powikłania. Pomimo wielkiego poświęcenia lekarzy i pielęgniarek dziewczynka straciła wzrok, słuch, wystąpiły u niej zaburzenia połykania i dziecko zmarło. Trudno wyobrazić sobie rozpacz matki i wszystkich, którzy się dzieckiem opiekowali. U dziewczynki wystąpiło jako późne powikłanie stwardniające zapalenie mózgu, a jest to choroba nieuleczalna. W tym przypadku choroba ta nie była wynikiem zaniedbań rodziców. Pierwsze szczepienia przeciwko odrze zostały wykonane w Polsce w 1972 r., a jako obowiązkowe zostały wprowadzone w 1975 r.

Jestem zapewne jednym z niewielu żyjących lekarzy, którzy mieli bezpośredni kontakt z chorym na wściekliznę. Był nim 11-letni chłopiec z Rudnika k. Lublina, który, jak i wszyscy chorzy na tę chorobę, zmarł. Ugryzł go mały kundelek, którego na polu wziął na ręce. Rana była nieduża, chłopiec i rodzice szybko zapomnieli o tym wydarzeniu. Jednak chłopiec wkrótce zaczął się dziwnie zachowywać, wobec tego rodzice przywieźli go do przychodni przy ul. Staszica, zatajając fakt, że ich syn był ugryziony przez psa. Był wówczas na internie zwyczaj, że lekarz sprawdzał w jamie ustnej pacjenta, czy język jest suchy czy wilgotny własnym palcem, bez rękawiczek, a tam jest najwięcej zarazków. Gdy ostatecznie ustalono rozpoznanie, okazało się, że liczba narażonych lekarzy (łącznie ze mną) jest całkiem spora. Kierownik kliniki prof. J. Kostrzewski poinformował nas, że jak do tej pory literatura światowa nie odnotowała przypadku – zakażenia człowieka od człowieka. Nikt z nas nie chciał jednak być tym pierwszym opisanym przypadkiem i wszyscy poddaliśmy się szczepieniu, a nie było to zbyt przyjemne.

Do tej pory pamiętam, jakim szokiem dla Polaków była epidemia ospy prawdziwej, którą ogłoszono we Wrocławiu 17 lipca 1963 r. O tej porze Polacy jak co roku masowo wędrowali po kraju, bo był to szczyt okresu urlopowego. Podróże te, ze względu na niebezpieczeństwo rozprzestrzenienia się choroby, zostały mocno utrudnione. Byłem w tym okresie na wakacjach w Sopocie i miałem trudności w powrocie do Lublina. Chorobę przywlókł do Polski w maju 1963 r. wracający z podróży służbowej (samolotem) z Indii, oficer SB płk Bonifacy Jedynak – tzw. pacjent zero. Były trudności z ustaleniem diagnozy i stan pogotowia przeciwepidemicznego ogłoszono dopiero 15 lipca 1963 r. (tzw. czarny poniedziałek). Pierwszą ofiarą śmiertelną była Lonia Kowalczyk, pielęgniarka, córka salowej, sprzątającej izolatkę tego chorego. Salowa przeszła postać poronną, zachorował także jej syn, ale wyzdrowiał. Zachorowało 99 osób, w tym 9 zmarło, a wśród nich dwóch lekarzy i dwie pielęgniarki. Ostatnią śmiertelną ofiarą był doktor Stefan Zawada. Kwarantannie poddano 1462 osoby. Wrocław został na kilka tygodni sparaliżowany i oddzielony kordonem sanitarnym od reszty kraju. W sklepach samoobsługowych nie sprzedawano chleba, zamknięto też wszystkie baseny. Na drogach wyjazdowych z miasta stały patrole milicji, kontrolującej czy podróżni mają zaświadczenia o zaszczepieniu przeciwko ospie prawdziwej. Na dworcach odmawiano sprzedaży biletów bez okazania zaświadczenia o wykonanym szczepieniu. Szczepienia były obowiązkowe, a we Wrocławiu zaszczepiono 98 proc. mieszkańców – około 500 tys. osób. Epidemia wygasła po 25 dniach od jej ogłoszenia. Ogółem zaszczepiono w Polsce 8,2 mln osób.

Jerzy Jakubowicz