Warto być filantropem
z Ryszardem Siwkiem, chirurgiem dziecięcym i biegaczem, rozmawia Anna Augustowska
- Podobno, gdyby nie Medicus…
– A konkretnie, gdyby nie Pani teksty w Medicusie! Nie wiem, czy bez ich lektury podjąłbym tę decyzję. Z całą pewnością uruchomiły we mnie odwagę i zainspirowały do świadczenia pomocy moim pacjentom za symboliczną złotówkę – od jesieni w każdą sobotę w mojej poliklinice na osiedlu Nałkowskich udzielam porad, a jeśli są wskazania wystawiam skierowanie do szpitala.
- To zacznijmy od początku.
– Chodzi mi o teksty, w których przedstawiono postacie nieżyjących już lekarzy z Lubelszczyzny. Nie tylko wspaniałych fachowców, profesjonalnie wykonujących swój zawód, ale też ich niezwykle ciekawe, nietuzinkowe osobowości.
Wyjątkowe wrażenie zrobił na mnie dodatek historyczny do Medicusa, który ukazał się w wakacyjnym wydaniu pt. „Medycyna w historii Lublina”, przygotowanym z okazji 700-lecia naszego miasta. Czytałem go w czasie urlopu leżąc na plaży. Mogłem zagłębić się w lekturze, bo miałem wreszcie czas. Z rosnącym podziwem czytałem o ludziach, którzy jak np. Antoni Wasilkowski, lekarz zmarły w 1845 roku, cały swój pokaźny majątek przekazał na wyposażenie lubelskich szpitali i budowę domu pogrzebowego, albo jak Władysław Kwita (zm. w 1971 roku), lekarz i społecznik, który wspierał najbiedniejszych studentów medycyny i z własnych pieniędzy fundował im stypendia, czy jak neurolog Henryk Mandelbaum (zmarł w 1944), który z powodu złej sytuacji finansowej szpitala przy ul. Lubartowskiej, w którym pracował, nie pobierał pensji. Albo wspaniała postać Józefa Steina (zm. w 1830 roku), który nie tylko leczył biednych za darmo, ale też cały majątek oddał na cele charytatywne, z tego największą część przeznaczając na stypendia dla biednych studentów medycyny.
Czytałem i coraz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że niemal wszyscy ci ludzie byli filantropami i że ja też mógłbym, chociaż w pewnym stopniu, być do nich podobny. Sprawę przesądził kolejny Pani tekst w Medicusie, tym razem o doktorze Stanisławie Leszczyńskim, lekarzu i społeczniku, naukowcu i żołnierzu AK, twórcy publicznej opieki zdrowotnej w Kazimierzu Dolnym. Bardzo poruszył mnie fragment o tym, jak doktor, nawet w czasie przyjęcia, kiedy miał w domu gości, potrafił dyskretnie, aby nie psuć nikomu zabawy, wymknąć się do chorego, jeśli dostał wezwanie.
- Czyli warto inspirować się życiem innych?
– Uważam, że to najlepszy z możliwych motorów, pchających nas do zmian. Przykład innych konkretnych ludzi, a nie tylko składanie deklaracji o tym, co warto. Nie kryję jednak, że do filantropii trzeba dorosnąć, okrzepnąć w zawodzie, mieć już wypracowaną bazę. Mnie, praktykującemu od 40 lat lekarzowi, łatwiej jest wygospodarować jeden dzień na bezinteresowną pomoc pacjentom niż młodym, będącym dopiero na dorobku lekarzom.
- A dlaczego został Pan lekarzem? W dodatku chirurgiem dziecięcym?
– Zawsze mnie ciągnęło do tego zawodu. Chociaż w jakimś stopniu pomógł mi przykład mojego, o 11 lat starszego, brata, który skończył medycynę i kiedy ja byłem w liceum w klasie biologiczno-chemicznej, pozwolił mnie i kolegom – tworzyliśmy kółko zainteresowań – przychodzić do szpitala i z bliska oglądać, jak wygląda praca lekarza. Po maturze nie mieliśmy już wątpliwości, co chcemy robić, a ja od początku chciałem być pediatrą. Padło jednak na chirurgię dziecięcą – miałem 29 lat, kiedy obroniłem doktorat z tej dziedziny. 20 lat pracowałem w klinice chirurgii dziecięcej, której szefem był prof. Jerzy Osemlak. Kiedy zmienił się ustrój, zacząłem myśleć o samodzielności i tak powstała poliklinika, w której od 20 lat wykonuję zabiegi w systemie chirurgii jednego dnia. To także tu przeprowadziłem pierwszą operację z pełnym znieczuleniem, które zostało przeprowadzone poza szpitalem. Był 1993 rok. Obecnie wykonujemy rutynowo operacje w znieczuleniu ogólnym, po której dziecko jeszcze tego samego dnia wraca do domu. Bardzo staramy się stworzyć w poliklinice rodzinną atmosferę. W ten sposób chronimy delikatną psychikę naszych małych pacjentów.
Moja propozycja darmowych porad wciąż wzbudza niedowierzanie pacjentów, ale poczta pantoflowa działa i ludzie chętnie korzystają z mojej wiedzy.
- Czyli Pana pasją jest medycyna, chociaż jest jeszcze inna?
– Bieganie! Późno je odkryłem, bo miałem już 40 lat. Dostałem wtedy stypendium naukowe z Towarzystwa Chirurgów Dziecięcych i w 1995 roku wyjechałem do Bremy. W tym mieście znajduje się ogromny stadion a wokół niego kompleks ponad 20 boisk. Wokół wszystkich tych obiektów biegali ludzie, często już w starszym wieku. Bardzo mi zaimponowali i kiedy wróciłem do Polski też zacząłem biegać. To nie były czasy masowych „dych do maratonu” itp. Kiedy biegałem wokół mojego osiedla, robiąc kilkukilometrową pętlę, ludzie pukali się w głowę. Ja tymczasem złapałem bakcyla i biegam do dziś, mając za sobą dziesiątki startów także w igrzyskach lekarskich w Zakopanem. Brałem też dwa razy udział w lekarskich mistrzostwach świata. Mam medale i osiągnięcia, ale nie o to chodzi – biegam, bo to doskonała forma odreagowania po pracy. To także sposób na dobrą formę i kondycję. Polecam!