Wielka gonitwa nas wykończy
W Białogardzie na Pomorzu podczas czwartej z kolei doby pełnienia dyżuru zmarła lekarka. Świętej pamięci Pani Anestezjolog uprawiała zawód w formie jednoosobowej działalności gospodarczej i sama sobie regulowała czas pracy.
Prawo niby takich praktyk nie zabrania. Lekarka nie była etatowym pracownikiem szpitala, a więc normy kodeksu pracy nie zostały naruszone. Ale przecież ta osoba znieczulała pacjentów tego szpitala, a nie prowadziła kiosku z gazetami i drożdżówkami..
Ta prawda jeszcze nas zaboli
No cóż, zdrowy rozsądek to rzecz, której każdy potrzebuje, mało kto posiada, a nikt nie wie, że mu go brakuje. Nie pierwszy to przypadek, kiedy lekarz zapracował się na śmierć. Przed pięciu laty organizm innego anestezjologa z Głubczyc na Opolszczyźnie po ponad stu godzinach pracy z rzędu też odmówił posłuszeństwa. Już się pewnie nie dowiemy, dlaczego pani doktor zakwaterowała się na dobre w szpitalu w Białogardzie.
Nie mam zamiaru doszukiwać się zbiorowej winy kogokolwiek. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym kazał włodarzom Lubelszczyzny bić się w piersi za cudze grzechy. Outsourcingowe szaleństwo ma już w polskim szpitalnictwie osobliwą legendę i wiernych wyznawców, przepojonych naiwną nadzieją, że rynek będzie lekarstwem na wszelkie finansowe niedostatki. Nie wspomnę już o nadużyciach.
Przypomnę, że kontrakty wprowadzono nie dlatego, by poprawić warunki pracy lekarzy, lecz po to, aby szpital mógł zapewnić ciągłość świadczeń. To był genialny zabieg socjoekonomiczny, na który dali nabrać się lekarze, bo obiecano im złote góry. Co gorsza, w ten stan finansowej szczęśliwości wierzy nadal niemała część lekarskiej wiary. A szczególnie zaufało pokolenie młodych specjalistów, które przed czterdziestką uwierzyło, że złapało Pana Boga za nogi. Lekarze gonią dziś od gabinetu do gabinetu. Rano szpital, popołudnie w prywatnej klinice, jeszcze własna praktyka, a czasem jeszcze niejedna noc na dyżurze. Mniejsza o przykłady. Nie o to chodzi…
Ale oprócz krokodylich łez, opłakujących zmarłą lekarkę, jest i druga strona medalu. Lekarze dyżurujący na kontraktach często chętnie wpisują się na dyżury np. od piątku do niedzieli, bo to pozwala zwiększyć im dochody. Niekiedy nawet dochodzi do spięć przy ustalaniu grafiku, bo niektórym pasują takie długie weekendy. Bardziej im się opłaca wysiedzieć cięgiem godziny niż je rozdzielać. Ta nowa moda coraz bardziej się upowszechnia w środowisku lekarskim. Lekarze łatają sobą dziury grafikowe, a dyrekcje uważają, że skoro jest obsada, nie ma powodu do alarmu.
Cichy kompromis
Nadmierne obciążenie lekarzy pracą nie jest niczym nowym. To taki cichy kompromis, kiedy obie strony robią dobrą minę do złej gry. Kolejne ekipy polityczne traktują publiczną ochronę zdrowia, jak „czarną dziurę”, w której zginąć mogą wszystkie pieniądze, a zatem na którą nie warto łożyć. A sprytni medycy wykorzystują meandry tego iście osobliwego układu. Jestem pewny, że rząd nie wprowadzi ograniczenia czasu pracy, bo ma świadomość, że cały ten system, oparty na lekarzach harujących jak konie w kieracie, rozpadłby się w okamgnieniu. Również te
„konie”, które w weekendy obstawiają dyżury w szpitalach Szkocji, Norwegii.
Prawo pacjenta do wyspanego lekarza
Wolność bez ograniczeń skutkuje chaosem. A wolność własna lekarza to w ogóle pojęcie przypominające nirwanę. Nikt nie jest wolny od odpowiedzialności. Ani lekarz, ani jego pracodawca. Tymczasem coraz częściej się zdarza, że polscy lekarze pracują głównie z myślą o zarabianiu pieniędzy. Bo chcą mieć ładne domy i auta, wakacje w tropiku dla swoich rodzin. Dlatego pracują tyle, ile fabryka daje, a że w Polsce nie ma ograniczeń czasu pracy lekarza więc igrają ze swoim i pacjentów zdrowiem. Jeśli ktoś z nich uważa, że to jest w porządku, to obawiam się, że brakuje mu nie tylko wyobraźni, ale również którejś klepki.
Polscy lekarze i ich pracodawcy twierdzą zgodnym chórem, że kochają Europę. Ale niekoniecznie jej dyrektywę, według której lekarz może pracować 7 godz. 35 min na dobę. Nikt nie chce nosić tachometru na szyi, a przydałoby się. Bo idea ograniczenia czasu pracy, mająca służyć pacjentom, uległa u nas swoistej „falandyzacji” i pozwoliła na balansowanie na granicy prawa i zdrowego rozsądku.
Marek Stankiewicz