Dojenie z niewiedzy pacjenta

Opublikowano: 23 lutego, 2019Wydanie: Medicus (2019) 03/20194,7 min. czytania

Niewiedza to podobno wielki ciężar, ale ten, kto go dźwiga, często go nie czuje. Z kolei milczenie pokrywa zarówno wiedzę, jak i niewiedzę – jak mawiał Aleksander hr. Fredro. To, że chory ma wpływ na przebieg leczenia, wie każdy lekarz praktyk. Co więc bardziej zagraża współczesnemu zjadaczowi chleba: milczenie czy niewiedza?
O cudownych możliwościach medycyny tybetańskiej czy indyjskiej ajurwedy, która podobno zamiast choroby leczy całego człowieka, dowiadujemy się coraz obszerniej na portalach internetowych. Ale już o efektach ubocznych, powikłaniach i niepowodzeniach te same portale milczą jak zaklęte. Bliżej im do średniowiecznego zielarstwa czy filozofii New Age niż do rzetelnych, popartych badaniami i profesjonalną literaturą dokonań naukowych. Bardzo łatwo wprowadzić odbiorców w błąd słowami „naturalny” i „bezpieczny”, ale te dwa słowa nie są synonimami. Nawet w przypadku, kiedy produkt nie zawiera sztucznych substancji, suplementy i leki na bazie ziół mogą nadal potencjalnie wejść w reakcję z zalecanymi lekami na receptę.
Nie natknąłem się dotychczas na żadne niezależne statystyki, bowiem te osobliwe formy postępowania z cierpiącym człowiekiem nie są objęte żadną kontrolą instytucji odpowiedzialnych za zdrowie publiczne. Nic dziwnego! 28 lipca 2009 roku Konstanty Radziwiłł, wówczas prezes Naczelnej Rady Lekarskiej, a do niedawna minister zdrowia, na warszawskim Żoliborzu obdarował uroczyście Kodeksem etyki lekarskiej samego Dalajlamę Czternastego.
To nawet nie przypomina znachorstwa rodem z początków ubiegłego wieku, gdzie dyplomowanych lekarzy w Polsce było po prostu dwadzieścia razy mniej niż dzisiaj. Znachorstwo, chociaż odcisnęło swój ślad w literaturze i na srebrnym ekranie, podpadało zawsze pod łamanie prawa. Ale znachor zawsze mógł się salwować tłumaczeniem, że udzielał bliźniemu pierwszej pomocy jak najlepiej potrafił. Dziś byłby pewnie rozgrzeszony, a może nawet odznaczony za odwagę, bo prawo właśnie do takiej postawy zobowiązuje każdego obywatela. A oportunistom i uciekinierom z miejsca wypadku grozi palcem i odpowiedzialnością karną.
Ale zmowa milczenia ma swoją magiczną moc, bo pojęcie znachorstwa używane wśród społeczeństwa ma charakter prejudycjalny. Sprytnie tworzy się redefinicje medycyny niekonwencjonalnej lub alternatywnej. Ma to sprawić, że wszelkiej maści bioenergoterapeutów lub homeopatów można będzie traktować jak „alternatywnych lekarzy”, a nie znachorów. Rzecz jasna znachorstwo źle się kojarzy, ale tak naprawdę ta medycyna alternatywna to najzwyklejsze znachorstwo. Co więcej, to nabijanie ludzkiej nadziei w butelkę i drenowanie ich ostatnich oszczędności.
Ku przestrodze przypomnę tylko historię Edwarda M., który próbował wyleczyć zdesperowanego chorego na cukrzycę odstawieniem insuliny, piciem moczu i łykaniem żywych rybek. Prawie trzy lata ścigany był listem gończym. W efekcie zatrzymano go przypadkiem podczas kontroli medycznej w Medyce, gdy wracał
z Ukrainy. Tymczasowo aresztowany utrzymywał, że kuracja nie powiodła się, gdyż pacjent nie stosował się dokładnie do jego zaleceń, gdyż prócz konsumpcji rybek miał… również pić mocz, a tego nie robił.
Medycyna naturalna to kolejna odsłona omawianego zjawiska. Nie sposób nie przypomnieć, że na straży prywatnych praktyk dyplomowanych lekarzy w Niemczech, Austrii, Liechtensteinie i Szwajcarii stosujących homeopatię stoją murem ich krajowe korporacje lekarskie, które na europejskich forach lekarskich bojkotują kolejne próby przyjęcia wspólnej rezolucji, stawiającej czoło manipulacji niewiedzą i zwykłą ludzką naiwnością.
Pociągający za lejce z tylnego fotela sterem światka medycyny naturalnej
święcą finansowe triumfy w sprzedaży sieciowej. Ale również ich stacjonarne sklepy franczyzowe rozsiane są po całym kraju. Spotkamy je nie tylko w centrum Warszawy, ale również w Kielcach, Trzebnicy czy Szprotawie. Zamówienia najchętniej na sms. Oczywiście oferują jak zwykle tylko suplementy diety, a nie leki. Krople z pieprzycy peruwiańskiej i koncentrat fioletowej kukurydzy, mają pomagać na wszystko dlatego, że w Peru uprawia się ją od ponad dwóch tysięcy lat. Entuzjaści wypróbowania ich skuteczności powinni przygotować się na spory wydatek. Efekt działania zależny jest od kwestii indywidualnych – na wszelki wypadek ostrzegają dystrybutorzy.
Medycyna alternatywna coraz śmielej szturmuje polskie prywatne wyższe uczelnie, które swoim absolwentom mogą nadawać cenzus, potrzebny do ubiegania się o lepsze życie. Okręgowa Izba Lekarska w Warszawie zwróciła się do Europejskiej Uczelni Społeczno-Technicznej w Radomiu o przesłanie szczegółowego programu nauczania nowej specjalności „Medycyna alternatywna” w ramach kierunku „Zdrowie publiczne”. I co na to uczelnia? Beata Trzpil-Zwierzyk, prorektor EUST, przyznała w wywiadzie opublikowanym na stronie internetowej uczelni, że zajęcia będą prowadzone przez kadrę z tytułem doktora i profesora z Polski i zagranicy, w tym z Ukrainy i Turcji. Studenci będą mieli możliwość pracować w laboratoriach i praktycznie wykonać różne mieszanki ziołowe. Zdaniem pani prorektor, medycyna alternatywna to szeroki zakres metod i praktyk, służących rozpoznawaniu chorób lub przywróceniu zdrowia, które funkcjonują poza nurtem leczenia opartym na modelu biomedycznym.
„Nie ma czegoś takiego jak medycyna alternatywna. Uważam, że Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego powinno podjąć interwencję w tej sprawie” – powiedział Jarosław Pinkas, konsultant krajowy w dziedzinie zdrowia publicznego i główny inspektor sanitarny, odnosząc się do informacji o utworzeniu takiej specjalności na uczelni w Radomiu. Wkrótce się przekonamy czy Pinkas ma jeszcze w kręgach władzy aż nadto sojuszników, którzy nie pozwolą cwaniakom robić z nas balona i wyżyłować, ile się da.
Marek Stankiewicz
stankiewicz@hipokrates.org